Prof. Góralczyk: Czy stać nas na reset z Chinami? Czas na poważną debatę o azjatyckim mocarstwie
Przez lata patrzyliśmy na Chiny ideologicznie, podczas gdy Pekin konsekwentnie działał pragmatycznie. Dziś Państwo Środka to potęga, której nie da się ignorować. Czy Polska ma plan na współpracę z nowym mocarstwem – czy nadal dryfuje bez strategii?
Z tego artykułu dowiesz się…
- Dlaczego przez trzy dekady 4 czerwca 1989 r. pozostawał centralnym punktem odniesienia w relacjach polsko-chińskich.
- Jakie znaczenie miały inicjatywy 16+1 i BRI dla stosunków Polski z Chinami i dlaczego nie doprowadziły do przełomu.
- Dlaczego w Polsce wciąż brakuje spójnej strategii wobec Chin, mimo że kraj ten odgrywa coraz większą rolę globalną.
Przez ponad trzy dekady kamieniem węgielnym stosunków polsko-chińskich była jedna data: 4 czerwca 1989 r. U nas – pierwsze wybory prowadzące do demokratycznego zwrotu, u nich – masakra studentów. Nasza młoda, świeżo upieczona demokracja zderzyła się ze starą autokracją, na dodatek z komunistycznym rodowodem – i to na długo.
W efekcie my, młodzi demokraci, pouczaliśmy ich, autokratów, jak mają postępować. Przyjmowaliśmy u siebie Dalajlamę, werbalnie „wyzwalaliśmy” Tybet, martwiliśmy się o prawa człowieka – tam, nie u nas. Oni natomiast przyjęli dominującą wtedy, nie dziś, postawę pragmatyczną: nade wszystko i ponad wszystko – handlujemy. Innymi słowy: my patrzyliśmy na te relacje ideologicznie, oni praktycznie. Rezultat szybko dał się poznać: stale wysoki, chroniczny deficyt w naszym handlu z Chinami (dziś 13:1, bywało i więcej).
Rozwinięte partnerstwo strategiczne
Zauważalna, choć płytka, „odwilż” przyszła pod koniec pierwszej dekady XXI w., gdy po kryzysie finansowym 2008 r. Chiny wyrosły na najważniejszy rynek wschodzący, a w 2010 r. wyprzedziły Japonię pod względem nominalnym. Tym samym stały się drugą gospodarką świata – po USA (trzecią, jeśli liczyć UE jako całość).
W ślad za zachodnimi mediami, które zwróciły wtedy na Chiny znacznie więcej uwagi, poszły też częściowo nasze i niektóre elity. Ukoronowaniem tego etapu była oficjalna wizyta prezydenta Bronisława Komorowskiego w ChRL w grudniu 2011 r. Podniosła ona rangę naszych stosunków do „rozwiniętego partnerstwa strategicznego” – zgodnie z proponowaną przez stronę chińską nomenklaturą. Warto dodać, że taki sam status mają stosunki Chin z Federacją Rosyjską. Tyle że tam dodaje się jeszcze kwieciście „na wszystkie pory roku” albo – ostatnio częściej – „bez granic”.
Był to dowód, że Chinom na Polsce zależy i że rozwijanie stosunków z nami leży w ich interesie. Na prostej, geostrategicznej zasadzie: leżymy między Rosją a Niemcami. Dla nas to historyczne przekleństwo, dla nich – optymalne położenie strategiczne, szczególnie jeśli patrzy się na Europę z tamtej perspektywy.
Jednakże w naszych relacjach dwustronnych żadnego przełomu – ani politycznego, ani mentalnego – nie było. Nadal królowały stereotypy: łamanie praw człowieka, Tybet, później Xinjiang, Hongkong. To, co naprawdę działo się w Chinach, umykało naszej uwadze lub było świadomie wypierane. Głosy, że Chiny rosną w siłę, bywały ignorowane lub nie traktowane poważnie. Sam tego doświadczyłem, wydając wtedy – pierwszy z „Chińskiego Tryptyku” – tom „Chiński Feniks”, mówiący o tym, że na nowo budzi się stara cywilizacja. Podobny los spotkał dwa następne tomy z tej serii, analizującej dogłębnie chińską transformację.
W efekcie w polskiej literaturze, nie mówiąc już o mediach, poza nielicznymi wyjątkami trudno szukać odpowiedzi na jedno zasadnicze pytanie. Jak to się stało, że w ciągu kilku dekad państwo o poziomie życia iście subsaharyjskim wyrosło na drugą potęgę świata, której obawia się pierwsza?
Chińskie inicjatywy, polska bierność
Kolejny impuls, znów z chińskiej strony, przyszedł wiosną 2012 r. Ówczesny premier Wen Jiabao w Warszawie ogłosił nową formułę współpracy z państwami naszego regionu – od Bałtyku po Bałkany – ujętą w formacie 16+1. Zainteresowanie Chinami na chwilę wzrosło, nie tylko wśród polityków, lecz także biznesu. Jeszcze bardziej wzmocniło się ono po ogłoszeniu rok później przez Xi Jinpinga Inicjatywy Pasa i Szlaku (Belt and Road Initiative – BRI), czyli dwóch nowych Jedwabnych Szlaków – wielkich projektów infrastrukturalnych, początkowo skierowanych do Europy, a później rozszerzonych na cały świat.
Wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Chinach jesienią 2015 r. (na szczycie 16+1, choć była to formuła spotkań premierów, co sprawny chiński protokół natychmiast podniósł do rangi państwowej), rewizyta Xi Jinpinga w Warszawie w czerwcu roku następnego, a potem obecność premier Beaty Szydło na pierwszym szczycie BRI w Pekinie zdawały się wskazywać, że nadchodzi przełom.
Strategiczny impas
Nie doszło do niego. Z jednej, podstawowej przyczyny. Wiosną 2014 r. Rosja dokonała siłowej aneksji Krymu, a latem rozpoczęły się walki w Donbasie. Chiny nie tylko nie potępiły Moskwy, ale zaczęły zacieśniać współpracę z Rosjanami. Po naszej stronie, w Europie Środkowej i Wschodniej, w stosunkach z Państwem Środka pojawił się rozłam. Viktor Orbán nadal stawiał na relacje biznesowe i handlowe, podobnie jak Serbia i państwa bałkańskie (oraz Grecja). Inni natomiast – od państw bałtyckich, przez Polskę, po Rumunię – zaczęli patrzeć na Chiny bardziej przez pryzmat bezpieczeństwa niż gospodarki.
Ta tendencja wyraźnie się wzmocniła po tym, jak administracja Donalda Trumpa dokonała na przełomie 2017/2018 r. zasadniczego zwrotu w relacjach z Chinami, zastępując dotychczasowe zaangażowanie strategiczną rywalizacją. W marcu 2018 r. Trump ogłosił wojnę handlową i celną z Chinami – nigdy nieodwołaną. W końcu administracja Bidena kontynuowała ten kurs, a ostatnio, w tym roku, jeszcze wzmocniony przez Trumpa.
Ten czynnik, a także pełnoskalowa rosyjska agresja na Ukrainę, sprawiły, że (mimo obecności prezydenta Dudy, jako jedynego z państw UE, na otwarciu zimowych igrzysk olimpijskich w Pekinie w lutym 2022 r.) nasze relacje z Pekinem ponownie stężały. Znaleźliśmy się bowiem po przeciwnych stronach barykady: Chiny nigdy nie potępiły Rosji i jej agresji, zacieśniając wręcz współpracę (co 3 września tego roku było widoczne w bramie Tiananmen, gdy Putin stał obok Xi Jinpinga), my natomiast opowiedzieliśmy się po stronie Ukrainy.
W sensie geostrategicznym znaleźliśmy się w odmiennych obozach – i trudno przewidywać, by coś zasadniczo się zmieniło. Dopóki trwa wojna w Ukrainie, w naszych dwustronnych relacjach nie będzie business as usual.
Chińczyk w Warszawie
W takich okolicznościach doszło do pierwszej od lat wizyty w Warszawie szefa chińskiej dyplomacji Wang Yi. Wywołała ona falę komentarzy i – jak można się spodziewać – tylko chwilowe zainteresowanie Chinami w naszych mediach (na tych łamach wizytę rzeczowo opisał Tomasz Augustyniak).
Patrząc jednak na nią chłodno, z dystansu, a nie na fali medialnego wzmożenia, warto zadać pytanie: co robić z Chinami? Wiemy, że doraźnie łączy nas wspólny interes – punkt zapalny na granicy polsko-białoruskiej. To budzi uwagę strony chińskiej, ponieważ przejście w Małaszewiczach jest główną bramą dla chińskich kontenerów zmierzających do Europy. Węgry mają podobne przejście w Záhony, ale wobec wojny na Ukrainie nie jest ono realną alternatywą. Nawet jeśli lądowy korytarz to tylko niewielki ułamek chińskiego eksportu do Europy, i tak pozostaje o co zabiegać.
To również była przyczyna – o czym wiadomo – ubiegłorocznej wizyty prezydenta Andrzeja Dudy w ChRL. W jej efekcie Białorusini na pewien czas złagodzili działania, co ostatnio otwarcie przyznał szef naszej dyplomacji Radosław Sikorski. Widać jednak, że sytuacja znów się powtarza i można się spodziewać kolejnych nacisków Pekinu na Mińsk w celu ustabilizowania granicy. Tu akurat interesy Warszawy i Pekinu są zbieżne.
Jednak w szerszej perspektywie więcej nas dzieli, niż łączy. Chiny zacieśniają współpracę z Rosją i otwarcie przyznają, że robią to w jednym podstawowym celu: budowania wspólnego frontu przeciwko Amerykanom, dotychczasowemu hegemonowi. My natomiast – przynajmniej w sferze bezpieczeństwa – jesteśmy skazani na Amerykanów i NATO, mimo trudności wynikających z chimerycznych działań prezydenta Trumpa. Strategicznie nic nie zyskamy, bo Chiny bezpieczeństwa nam nie zapewnią.
Dlatego głosy, że należałoby „dokonać resetu w stosunkach z Chinami”, widoczne głównie w mediach społecznościowych, należy włożyć między bajki. W Polsce nie ma dziś ani woli politycznej, ani wyobraźni, ani chęci, by podjąć tego rodzaju strategiczną grę. Oby było inaczej – ale raczej nie jest.
Brak strategii
To jednak nie znaczy, że relacje z Chinami wolno nam – jak dawniej – ignorować. Wysokie ujemne saldo w handlu i jego struktura (my eksportujemy głównie towary żywnościowe i surowce, oni dostarczają najnowsze technologie) każą poważnie zastanowić się, co dalej.
W tym kontekście warto uważniej przyjrzeć się temu, z czym w najbliższych tygodniach pojedzie do Chin kanclerz Niemiec Friedrich Merz. Niemcy są naszym arcyważnym partnerem gospodarczym, a zarazem jednym z państw najbardziej związanych z Chinami – i tych relacji nie odpuszczą, szczególnie po utracie rosyjskich surowców. Ujmując to dzisiejszą terminologią: jesteśmy związani chińskimi łańcuchami dostaw. Łatwo się z nich nie uwolnimy. Oderwanie się od chińskich dostaw byłoby procesem trudnym, bolesnym i długotrwałym. Na szczęście, nikt poważny dziś do tego nie nawołuje, ale zaufania w stosunkach z Chinami jak nie było, tak nie ma.
Nie ma też – co najgorsze – żadnej naszej strategii wobec Państwa Środka (Niemcy mają taką od dwóch lat). Czas o niej pomyśleć, bo świat zmienia się na naszych oczach. Stary porządek międzynarodowy już nie funkcjonuje, a nowy – ten, który dopiero się rysuje – trudno będzie ukształtować bez udziału Chin.
To jest dziś najwyższa stawka: nie można już Chin ignorować ani opierać się na stereotypach, jak w poprzednich dekadach. Jedna, nawet udana wizyta szefa chińskiej dyplomacji (nota bene połączona z wizytami w Austrii i Słowenii, co też powinno nam dawać do myślenia), trzygodzinne rozmowy i chwilowe wzmożenie medialne – niczego zasadniczo nie zmienią.
Z Chinami nie da się grać na łapu-capu ani w duchu naszego słomianego zapału. To przeciwnik wagi najcięższej. Podejście do niego wymaga refleksji, wiedzy i poważnej debaty – zarówno medialnej, jak i merytorycznej, także w politycznych salonach. Bo dziś nic o Chinach nie wiedzieć to dowód ignorancji, nic więcej.
A czasy – za sprawą specyficznej prezydentury Donalda Trumpa – są turbulentne, ujmując to najdelikatniej. W takiej sytuacji potrzebne jest nowe myślenie, również o relacjach z Chinami, nowym mocarstwem. Czy się na nie zdobędziemy?
Pół wieku znajomości tego kraju – a raczej cywilizacji w fazie odrodzenia – każe mi wołać o powagę w stosunkach z nim. Praktyka i doświadczenie podpowiadają jednak: tak, ale kto to zrobi?
Główne wnioski
- Chiny stały się silne i ważne. Czas przyjąć to do wiadomości, także w Polsce. Jeśli z obecnego chaosu wyłoni się nowy ład, to raczej z nimi w roli jednego z głównych rozgrywających – a nie bez nich.
- Nawet silne Chiny nie zapewnią nam jednak bezpieczeństwa, a to ono jest teraz najważniejsze. Dlatego nasza strategia nadal musi opierać się na bliskich więziach z USA i NATO. Stąd też wszelkie pomysły „resetu” w stosunkach z Chinami należy uznać – w wymiarze politycznym i strategicznym – za czyste rojenia.
- Chiny są jednak już obecne. Widzimy ich towary, słyszymy o inwestycjach. Czas zastanowić się, jak je traktować i jaką przyjąć wobec nich strategię – a także wobec innych rynków wschodzących. Świat zmienia się na naszych oczach, podczas gdy Chiny wobec nas strategię mają: najpierw pragmatyczne podejście, potem – dziś uśpioną – formułę 16+1, wreszcie BRI.

