Kryzys w ratownictwie medycznym. Stare karetki, braki kadrowe i ryzykowna rejonizacja
System ratownictwa medycznego w Polsce trzeszczy w szwach. Zbyt mało ratowników, wyeksploatowany sprzęt i niewydolna komunikacja między dyspozytorniami zwiększają zagrożenie dla pacjentów. Eksperci ostrzegają: bez zmian system nie poradzi sobie w czasie kryzysu.
Z tego artykułu dowiesz się…
- Z jakimi problemami na co dzień zmagają się ratownicy z Państwowego Ratownictwa Medycznego (PRM).
- Dlaczego ratownik cywilny nie może wykonać tych samych działań, co ratownik wojskowy – nawet jeśli ma na pokładzie rannego żołnierza.
- Jak na potencjalny konflikt zbrojny szykują się nasi sojusznicy z Niemiec i Francji.
O realiach służby i przygotowaniach do działań w sytuacji kryzysowej postanowił nam opowiedzieć Dawid, młody ratownik z północno-wschodniej Polski.
W jego ocenie system ratownictwa na wypadek wojny przygotowany jest słabo – i to najłagodniejsze z możliwych określeń. Jak podkreśla, w razie konfliktu „ma być dołożona jedna dodatkowa karetka, wyjeżdżająca w ramach numerów alarmowych”. I tu pojawia się pierwszy problem.
Obecnie zespoły działają głównie w oparciu o łączność komórkową. To ona w warunkach wojennych padnie jako pierwsza.
Obecnie zespoły działają głównie w oparciu o łączność komórkową. To ona w warunkach wojennych padnie jako pierwsza. Załogi korzystają także z tabletów, które pracują zaledwie kilka godzin – a po ich rozładowaniu stają się bezradne.
Jak działa ratowanie ludzi?
Aby zrozumieć skalę problemu, trzeba opisać, jak działa system od momentu zgłoszenia. Dyspozytor przyjmujący wezwanie nadaje mu priorytet i decyduje, czy istnieje zagrożenie życia. Informację tę przekazuje dyspozytorowi wysyłającemu, który kieruje określony zespół ratownictwa medycznego (ZRM).
Załoga otrzymuje zlecenie poprzez tablet – dostaje tzw. formatkę z opisem miejsca zdarzenia, priorytetem oraz danymi wzywającego. W przypadku kodu I ma tylko minutę na wyjazd. Po dotarciu na miejsce zajmuje się pacjentem, wypełnia kartę medycznych czynności ratunkowych i przewozi chorego do szpitala (lub – jeśli ten odmówi – dokumentuje to podpisem pacjenta i świadka, także w tablecie).
Dawid zaznacza, że co prawda ratownicy dostali instrukcję postępowania w przypadku braku internetu, ale i tak wszystko opiera się na sieci GSM. A przecież w czasie wojny i ta łączność może zostać sparaliżowana.
Wówczas pojawia się pytanie: kto będzie prowadził działania kierowania, dowodzenia i wsparcia, i w jaki sposób? Na dobrą sprawę – nikt nie zna odpowiedzi.
Do tego dochodzą karetki – często wyeksploatowane ponad miarę, awaryjne. Jak mówi ratownik: „zajeżdżone tak bardzo, że problemem może być samo to, czy w ogóle wyjadą. A nawet jeśli wyjadą, mogą po drodze zwyczajnie paść”.
Kolejny problem to rejonizacja. Znaczna część północno-wschodniej Polski, bliżej Litwy i obwodu królewieckiego, jest pozbawiona własnej dyspozytorni. Dawniej działała ona w Suwałkach, dziś funkcjonuje tylko w Białymstoku. Jak dodaje nasz rozmówca, „nie zawsze istnieje realny dialog między dyspozytorniami wojewódzkimi”. W efekcie na miejsce zdarzenia często wysyłana jest karetka z odległej miejscowości, choć szybciej można by zadysponować zespół z bliższego rejonu – co znacząco skróciłoby czas oczekiwania na pomoc.
„Bracia” tylko z pozoru
Drugą kwestią są szkolenia i zakres uprawnień. Zdaniem Dawida, obecny system kształcenia ratowników medycznych nie przystaje do wymogów rzeczywistości. To, co dzieje się z ratownikiem po zdaniu egzaminu państwowego, zależy wyłącznie od jego inicjatywy.
– Wojsko wysyła część ratowników na szkolenia TCCC. Ci, którzy je kończą, często robią to „dla siebie”, bo nie wszędzie są one doceniane. Nie ma jednolitej ścieżki kształcenia. Ratownicy medyczni w wojsku mają szersze uprawnienia niż cywilni. W uproszczeniu: cywilny ratownik w razie wojny nie będzie mógł formalnie ratować np. postrzelonego żołnierza – nawet jeśli to on znajdzie się przy rannym – wskazuje Dawid.
Cywilny ratownik w razie wojny nie będzie mógł formalnie ratować np. postrzelonego żołnierza – nawet jeśli to on znajdzie się przy rannym.
Dodaje, że różnice w uprawnieniach pozostają nieuregulowane. Już dziś panuje chaos, a w razie konfliktu „ludzie będą się gubić”.
– W sytuacji wojennej ratownicy będą działać w ramach improwizacji, bo nikt nie będzie wiedział, co robić. Jedna dodatkowa karetka niczego nie zmieni – skąd wziąć personel? Co, jeśli padnie łączność? Jak powiadomić załogi? To będzie samowolka. Ratownik wojskowy powie, że może zrobić zabieg, cywilny – że nie może. I tak to się skończy – podsumowuje nasz rozmówca.
Wojskowej Akademii Medycznej jak nie było, tak nie ma
Wracając do wojska – warto pamiętać, że wciąż brakuje w Polsce uczelni, która kształciłaby lekarzy i ratowników medycznych w systemie wojskowym.
Były zastępca szefa Zarządu Wojskowej Służby Zdrowia, płk Marcin Buszko, pisał w publikacji „Budowanie kompetencji wojskowej służby zdrowia” na portalu Fundacji Stratpoints, że wojskowi ratownicy są szkoleni głównie pod kątem pacjentów urazowych. Pole walki wymaga, by potrafili „zmilitaryzować” swoje cywilne kompetencje i uzupełnić je o dodatkowe umiejętności, kwalifikacje oraz wyposażenie, którego cywilni ratownicy zwyczajnie nie mają.
Trzeba przy tym pamiętać, że choć konwencje międzynarodowe chronią lekarzy i ratowników w czasie wojny, praktyka – jak pokazują przykłady z Ukrainy czy Strefy Gazy – bywa inna. Tam także stają się celami.
Nie można więc – jak pisze płk Buszko – po prostu „uzupełniać” braków kadrowych w wojskowej służbie zdrowia ratownikami cywilnymi. Przed nimi stoją inne wymagania, inne procedury i inny charakter obrażeń, z jakimi muszą się mierzyć.
Tym bardziej zaskakuje – a wręcz szokuje – że w Polsce od prawie ćwierć wieku nie funkcjonuje Wojskowa Akademia Medyczna. Zlikwidowana w 2002 r., do dziś nie doczekała się następcy.
Resort obrony zapowiada jej odtworzenie, ale nie wiadomo kiedy i za jaką cenę. Pewne jest jedno: proces stworzenia takiej uczelni, pozyskania kadry i przygotowania jej do pracy zajmie lata i pochłonie ogromne środki. Czy się powiedzie – pozostaje niewiadomą.
Uniwersytet Medyczny w Łodzi kształci. Ale przepustowość jest ograniczona
Jak mówi dr hab. n. med. Waldemar Machała, prorektor ds. Wojskowej Służby Zdrowia i kierownik Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii z Pododdziałem Ostrych Zatruć Uniwersytetu Medycznego w Łodzi, w Polsce działa kilka, a może kilkanaście uczelni kształcących ratowników medycznych. Profesor liczy, że efekty tej pracy będą zauważalne.
Uniwersytet Medyczny w Łodzi ma w programie studiów medycynę taktyczną – studentów uczy się tam zasad funkcjonowania pola walki. Przygotowanie odbywa się na poziomie podstawowym, ale jak podkreśla prof. Machała, w jego klinice używany jest sprzęt obecny w szpitalach II i III poziomu NATO.
W jego ocenie system kształcenia studentów przychodzących z Akademii Wojsk Lądowych jest wystarczający. Jednak w przypadku studentów innych uczelni postuluje bezwarunkowe wprowadzenie do programu przedmiotu „medycyna pola walki”.
– Wymagałbym, aby osoby prowadzące te zajęcia były lekarzami albo ratownikami pola walki z odpowiednimi certyfikatami i uprawnieniami dydaktycznymi – podkreśla rozmówca XYZ.
Dlaczego? Ponieważ – jak zauważa – rośnie zainteresowanie medycyną wojskową, a wraz z nim ryzyko pojawienia się osób bez odpowiednich kwalifikacji.
Od momentu rozwiązania Wojskowej Akademii Medycznej rolę „białego kształcenia” podchorążych przejął Uniwersytet Medyczny w Łodzi. Początkowo, w ramach Wydziału Wojskowo-Lekarskiego, a później Wydziału Lekarskiego.
Na początku liczba „mundurowych studentów medycyny” nie przekraczała 100 osób. Od roku akademickiego 2021/2022 medycynę rozpoczyna tam już 200 studentów-podchorążych – tyle samo, ile kształciła niegdyś Wojskowa Akademia Medyczna.
Obecnie Uniwersytet Medyczny w Łodzi szkoli ponad 800 przyszłych lekarzy wojskowych, służbowo podporządkowanych Akademii Wojsk Lądowych we Wrocławiu. Część praktycznego przygotowania odbywa się w Wojskowym Centrum Kształcenia Medycznego w Łodzi. W tym roku 116 absolwentów VI roku studiów zostało promowanych na pierwszy stopień oficerski.
Na koniec prof. Machała zadaje pytanie: czy skoro na wizytę u endokrynologa „na NFZ” czekamy trzy lata, to naprawdę jesteśmy na dobrej ścieżce?
– Nie, nie jesteśmy. Ale problem leży w nas samych – sam odpowiada.
„Uznawaliśmy, że wojna nas nie dotyczy”
– Przez lata uznawaliśmy, że wojna nas nie dotyczy. Zapomnieliśmy niejako o tym, co działo się po II wojnie światowej. A przecież były wojny w Korei, Wietnamie, interwencje w Panamie, Grenadzie, byłej Jugosławii, dwie wojny w Zatoce Perskiej czy Afganistan. Dziś wojna jest kilkaset kilometrów od nas. To czas na pobudkę – moment, by zmodyfikować nasze umiejętności. Nie chodzi o radykalne zmiany, ale właśnie o modyfikację – wskazuje rozmówca.
Dodaje, że Amerykanie powtarzają, iż w czasie wojny nie ma lekarzy wojskowych i cywilnych – wszyscy stają się „wardocs”. Każdy medyk będzie miał bowiem do czynienia z ofiarami działań wojennych.
Jednocześnie przypomina o istotnej kwestii: nawet w czasie konfliktu nie zmienia się profil zdrowotny społeczeństwa. Ludzie nadal chorują na nowotwory, cukrzycę, nadciśnienie czy chorobę niedokrwienną serca. Nadal będą potrzebne „zwykłe” operacje – niewynikające z obrażeń wojennych. Dlatego wojna jest jedynie „nakładką” na istniejący system ochrony zdrowia, a nie jego zamiennikiem.
Naczelny lekarz Niemiec: tysiąc rannych dziennie
Tymczasem Europa przygotowuje się na wypadek konfliktu. Kraje Zachodu sprawdzają zdolności swoich systemów opieki medycznej i podnoszą gotowość na masowy napływ rannych. Najpierw zrobiła to Francja, teraz idą jej śladem Niemcy.
Naczelny lekarz Niemiec, Ralf Hoffmann, w rozmowie z Reutersem stwierdził, że w realistycznym scenariuszu trzeba liczyć się z nawet tysiącem rannych dziennie – to wniosek wyciągnięty z doświadczeń wojny w Ukrainie.
Podkreślił, że charakter obrażeń uległ zmianie: od ran postrzałowych przeszło się do ran spowodowanych wybuchami i oparzeniami – skutkiem użycia dronów i amunicji samonaprowadzającej.
Ukraińscy żołnierze określają teren o szerokości 10 km po obu stronach linii frontu mianem „strefy śmierci” – nasycony dronami obszar uniemożliwia szybkie ewakuowanie rannych. Jak tłumaczy Hoffmann, często ranni są stabilizowani na linii frontu przez wiele godzin, zanim możliwy jest transport.
Dlatego potrzebne są elastyczne opcje ewakuacji medycznej. Ukraina wykorzystuje m.in. pociągi szpitalne, a Berlin rozważa wprowadzenie podobnych rozwiązań – wraz z autobusami i rozszerzeniem transportu lotniczego.
Hoffmann poinformował też, że niemiecka służba medyczna licząca obecnie 15 tys. osób zostanie rozbudowana, aby sprostać przyszłym wyzwaniom.
Strażacy też w tarapatach ratowniczych
Oczywiście można powiedzieć, że także we Francji czy Niemczech istnieją problemy. Tyle że są to problemy Francji i Niemiec. My mamy własne – i dopiero mozolnie próbujemy „coś” z nimi robić. Niekoniecznie we właściwy sposób.
W kwietniu br. znowelizowano ustawę o PRM. Wprowadziła ona zmiany w systemie kursów kwalifikowanej pierwszej pomocy (KPP), realizowanych przez służby podległe MSWiA. Pojawiła się m.in. delegacja ustawowa dla ministra spraw wewnętrznych, nakazująca opracowanie programu szkolenia KPP dla wszystkich służb mu podległych.
Ustawa określiła też kwalifikacje dla instruktorów i koordynatorów. Rozporządzenie weszło w życie w połowie sierpnia. Do dziś jednak nic nie zrobiono z zapisanymi w nim obowiązkami. Efekt? Już kilkuset strażaków utraciło uprawnienia do wykonywania KPP – mówi doświadczony funkcjonariusz PSP.
Jeśli sytuacja się nie zmieni, w samej tylko Państwowej Straży Pożarnej kwalifikacje straci kilka tysięcy strażaków. Ci, którzy utracili uprawnienia, nie mogą podejść do recertyfikacji – czeka ich powtórka całego kursu, trwającego kilkadziesiąt godzin. A przecież to właśnie oni mają nieść pomoc ofiarom wypadków, pożarów i innych zdarzeń.
Główne wnioski
- Ratownicy medyczni z systemu cywilnego i wojskowego, choć wykonują podobne zadania, nie mogą być wymienni. Różnią się zakresem kompetencji – wojskowi mają szersze uprawnienia.
- Problemem Państwowego Ratownictwa Medycznego są nie tylko braki kadrowe, lecz także technika – piętą achillesową w czasie konfliktu zbrojnego może być łączność, a karetki często są stare i wyeksploatowane.
- Kłopotliwa bywa również rejonizacja. Słaba komunikacja między dyspozytorniami przekłada się na większe zagrożenie zdrowia i życia poszkodowanych.

