Wyborczy remis ze wskazaniem na liberałów. Holendrzy szukają politycznej stabilizacji
Po dwóch latach politycznego chaosu i ponownym upadku rządu Holendrzy mają dość populizmu. Głosując w kolejnych przedterminowych wyborach, zwrócili się ku centrowym ugrupowaniom, licząc, że to one przywrócą stabilność państwu i odbudują zaufanie do systemu, który jeszcze niedawno był wzorem europejskiego konsensusu. Zwycięski remis proeuropejskich liberałów daje ostrożną nadzieję na przezwyciężenie politycznego klinczu.
Z tego artykułu dowiesz się…
- Jakie są przyczyny niestabilności politycznej Holandii i co doprowadziło do kolejnych przedterminowych wyborów.
- Jakie tematy – poza imigracją – zdominowały kampanię przed środowymi wyborami
- Jakie znaczenie ma wynik tych wyborów dla relacji Holandii z Unią Europejską i Stanami Zjednoczonymi.
W środę 29 października w Holandii odbyły się kolejne przedterminowe wybory parlamentarne – już trzecie w ciągu niespełna pięciu lat. To dobitny dowód na skalę politycznych turbulencji, przez które przechodzi kraj niegdyś uchodzący za jedną z najstabilniejszych demokracji w Europie.
Środowe głosowanie stało się nieuniknione po tym, jak prawicowy radykał Geert Wilders doprowadził do upadku eksperckiego gabinetu Dicka Schoofa. Nastąpiło to po zaledwie 11 miesiącach rządów. Tym razem Holendrzy, idąc do urn, spoglądali szerzej niż tylko na kwestie migracyjne – dotąd tradycyjny punkt zapalny ich debaty publicznej. Jak pokazują wyniki środowego głosowania, na nowo zwrócili się ku umiarkowanym, centrowym ugrupowaniom, licząc na stabilizację po dwóch latach populistycznego eksperymentu.
Rząd nawet nie zdążył okrzepnąć
Najświeższy kryzys polityczny wybuchł pod koniec maja 2025 r., gdy Geert Wilders niespodziewanie przedstawił radykalny, dziesięciopunktowy plan zaostrzenia polityki azylowej. Zakładał on m.in. użycie wojska do ochrony granic, zakaz łączenia rodzin uchodźców oraz zamknięcie ośrodków recepcyjnych.
Kiedy ówcześni koalicjanci Wildersa – konserwatywno-liberalna VVD, agrarno-populistyczna BBB oraz centroprawicowy Nowy Kontrakt Społeczny (NSC) – sprzeciwili się natychmiastowemu wdrożeniu tych propozycji, lider PVV wycofał swoje ugrupowanie z rządu, doprowadzając do jego upadku.
Premier Dick Schoof, bezpartyjny urzędnik i były szef wywiadu, powołany, by pogodzić zwaśnioną koalicję, uznał rozpad gabinetu za „niepotrzebny i nieodpowiedzialny”. Ostrzegał, że Holandia stoi przed „poważnymi wyzwaniami w kraju i za granicą, wymagającymi stabilnego rządu”.
Niestabilność była jednak widoczna od początku. Gabinet utworzony po zaskakującym zwycięstwie PVV w listopadzie 2023 r. – gdy partia Wildersa zdobyła 37 mandatów i stała się największą siłą w parlamencie – był od początku małżeństwem z rozsądku: trudnym sojuszem technokratów i populistów.
Pod koniec sierpnia kryzys polityczny w Holandii jeszcze się pogłębił. Centroprawicowe NSC opuściło dogorywający rząd Dicka Schoofa po rezygnacji swojego ministra spraw zagranicznych, Caspara Veldkampa. Powodem jego dymisji były ostre spory dotyczące sankcji wobec rządu Benjamina Netanjahu w związku z działaniami izraelskiego wojska w Strefie Gazy.
Ten drugi, zaskakujący rozłam sprawił, że tymczasowy gabinet Schoofa, którego zadaniem było już tylko doprowadzenie kraju do nowych wyborów, skurczył się do zaledwie dwóch partii – VVD i BBB – dysponujących łącznie jedynie 32 mandatami w 150-osobowym parlamencie.
Erozja tradycyjnej polityki konsensu
Powtarzające się upadki kolejnych rządów to nie tylko efekt błędnych kalkulacji politycznych. To wyraźny sygnał erozji słynnego holenderskiego „poldermodelu” – konsensualnego podejścia do prowadzenia polityki państwa, które przez dekady kształtowało tamtejszą scenę polityczną.
Ta tradycja pragmatycznej współpracy ponad podziałami partyjnymi i ideologicznymi, zakorzeniona w trójstronnych negocjacjach między rządem, pracodawcami i związkami zawodowymi, coraz częściej ustępuje miejsca polaryzacji i krótkowzrocznym sporom.
Od 2020 r. holenderski rząd przez niemal 40 proc. czasu funkcjonował w formule gabinetu tymczasowego. Seria kryzysów rozpoczęła się w styczniu 2021 r. Wówczas trzeci gabinet Marka Ruttego podał się do dymisji po druzgocącym skandalu związanym ze świadczeniami na opiekę nad dziećmi. Dziesiątki tysięcy rodzin zostały wówczas niesłusznie oskarżone o wyłudzanie zasiłków.
Sam Mark Rutte, który kierował rządem przez niemal 14 lat, a w październiku 2024 r. objął stanowisko sekretarza generalnego NATO, pozostawił po sobie scenę polityczną głęboko podzieloną i naznaczoną nieufnością.
Remis. Liberałowie mocno w górę, Wilders słabnie
Środowe głosowanie zakończyło się zaskakująco wyrównanym wynikiem. Centrowa partia D66 odniosła spektakularny sukces, zdobywając 26 miejsc w 150-osobowej Izbie Reprezentantów. D66 niemal potroiła liczbę posiadanych mandatów w porównaniu z poprzednim parlamentem, remisując ze skrajnie prawicową PVV Geerta Wildersa. PVV, choć pozostała na czele wyborczego wyścigu, zanotowała istotny spadek w porównaniu z poprzednim rekordowym wynikiem (37 mandatów w 2023 r.). To jednak D66 i jej lider Rob Jetten mają teraz dużo lepszą pozycję wyjściową w walce o utworzenie kolejnego rządu i objęcie fotela premiera.
Pozostałe partie mainstreamu, zwłaszcza te na prawo od centrum, również osiągnęły bardzo dobre rezultaty. Konserwatywno-liberalna VVD utrzymała stabilną pozycję z wynikiem 22 mandatów (-2), a chrześcijańscy demokraci z CDA odbudowali swoją pozycję po katastrofalnym wyniku sprzed dwóch lat, zdobywając 18 mandatów (+13). Z kolei lewicowa lista GroenLinks–PvdA odnotowała spadek o pięć mandatów względem poprzednich wyborów, co skłoniło Fransa Timmermansa, byłego wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej, do rezygnacji z funkcji lidera tego bloku. Na prawicy mniejsze ugrupowania, takie jak antyimigrancka JA21, nieco wzmocniły pozycję kosztem większych formacji. Natomiast centroprawicowy NSC, niespodzianka poprzednich wyborów, stracił wszystkie 20 mandatów i znalazł się poza parlamentem. Wyniki te wskazują na dość wyraźną zmianę preferencji wyborców, którzy tym razem opowiedzieli się przeciwko dalszej ekspansji populizmu.
Już nie tylko imigracja
O ile w 2023 r. kampanię całkowicie zdominowała kwestia imigracji, która ostatecznie zapewniła Geertowi Wildersowi zwycięstwo, uwaga wyborców przed środowymi wyborami skupiała się na znacznie szerszym spektrum problemów społeczno-gospodarczych.
Na pierwszym miejscu znalazło się mieszkalnictwo – aż 47 proc. wyborców uznaje je za największe wyzwanie. Holandia zmaga się obecnie z poważnym niedoborem mieszkań, szacowanym na około 400 tys. lokali. Średnie ceny domów zbliżają się do poziomu 500 tys. euro. Ustępujący rząd nie zdążył rozpocząć realizacji planu budowy 100 tys. nowych mieszkań rocznie, mimo wcześniejszych zapowiedzi.
Wysoko na liście priorytetów wyborców znalazły się także opieka zdrowotna (26 proc.) oraz imigracja (35 proc.). Ta ostatnia pozostaje niezmiennie kluczowym tematem dla elektoratu prawicy: aż 93 proc. sympatyków PVV uznało ją za najważniejszą kwestię polityczną.
Na znaczeniu wyraźnie zyskał również temat obronności. Zwłaszcza po czerwcowym porozumieniu NATO, które zakłada zwiększenie wydatków na cele wojskowe do poziomu 5 proc. PKB do 2035 r. Cel ten uzgodniono podczas szczytu sojuszu w Hadze, co dodatkowo wzmocniło debatę o roli Holandii w bezpieczeństwie europejskim.
Izolacja partii Wildersa
Najbardziej prawdopodobnym scenariuszem powyborczym jest długi, skomplikowany proces formowania koalicji z inicjatywy D66. Ponieważ żadne ugrupowanie nie zdobyło samodzielnej większości (76 mandatów), konieczne będzie stworzenie szerokiego porozumienia obejmującego co najmniej trzy-cztery partie. Jednym z realistycznych wariantów jest koalicja D66, CDA, VVD oraz GL/PvdA lub inna kombinacja partii centrowo-konserwatywnych. Co istotne, większość dużych partii kategorycznie odrzuciła współpracę z PVV, co praktycznie uniemożliwia Wildersowi powrót do władzy pomimo wciąż dobrego wyniku wyborczego. Jednocześnie znaczące różnice programowe między potencjalnymi koalicjantami (np. między centroprawicowym VVD a lewicowym GL/PvdA) oznaczają wielomiesięczne negocjacji i trudne kompromisy, zanim uda się zawiązać porozumienie koalicyjne.
Przed głosowaniem część politologów zwracała uwagę także na możliwość powołania rządu mniejszościowego – rozwiązania popularnego w krajach skandynawskich, lecz rzadko stosowanego w Holandii. Według analityków banku ING, taki model mógłby zapewnić większą elastyczność niż szerokie koalicje większościowe. Te w ostatnich latach często okazywały się niestabilne i krótkotrwałe.
Sam proces formowania rządu został ukształtowany przez wieloletnią tradycję polityczną. Po wyborach przewodniczący izby niższej wyznacza verkennera, czyli osobę odpowiedzialną za wstępne rozeznanie możliwości koalicyjnych. Następnie informateur prowadzi negocjacje dotyczące ram porozumienia. W końcowej fazie formateur, zwykle przyszły premier, finalizuje skład gabinetu i program rządowy.
Dla porównania, rząd Dicka Schoofa formował się po wyborach z listopada 2023 r. aż 223 dni. Obecnie, przy jeszcze większym rozdrobnieniu sceny politycznej, utworzenie nowego gabinetu przed początkiem 2026 r. wydaje się mało prawdopodobne.
Skrajna prawica przelicytowała
Wynik wyborów w Holandii ma znaczenie wykraczające daleko poza granice kraju.
Holandia jako państwo założycielskie Unii Europejskiej i ważny aktor na arenie międzynarodowej od dekad łączyła proeuropejski pragmatyzm z tradycyjnym atlantycyzmem, czyli skłonnością do bliskiej współpracy z Waszyngtonem. Dziś jednak ten dualny model polityki zagranicznej napotyka coraz większe trudności.
W obliczu wojny w Ukrainie oraz zmieniającej się dynamiki relacji transatlantyckich należy się spodziewać, że nowy holenderski rząd, zapewne oparty na proeuropejskich liberałach z D66, będzie chciał przyjąć bardziej aktywną i współpracującą postawę w ramach wspólnej polityki Unii Europejskiej.
Mimo to tematy europejskie w kampanii wyborczej zostały w dużej mierze pominięte. A przecież mają kluczowe znaczenie dla takich obszarów jak polityka klimatyczna, wspólna obrona, koordynacja polityki azylowej czy regulacja rynków cyfrowych. W ostatnim czasie coraz bardziej widoczny był rozdźwięk między krajową retoryką polityczną a realiami unijnej współpracy. Za sprawą spodziewanej zmiany rządu na bardziej proeuropejski istnieje szansa, że najważniejsze decyzje podejmowane w Brukseli przestaną być w Holandii postrzegane głównie przez pryzmat krajowych sporów politycznych.
Wyniki środowego głosowania wydają się być także pewnego rodzaju karą od wyborców dla Geerta Wildersa za celowe doprowadzenie do upadku rządu. W rozmowie z agencją Reuters prof. Simon Otjes, politolog z Uniwersytetu w Lejdzie, oceniał tuż przed głosowaniem, że skrajna prawica celowo doprowadziła do przedterminowych wyborów, licząc, iż przekształcą się one w referendum na temat migracji i pozwolą jej zyskać polityczne poparcie.
Tymczasem analitycy ING ostrzegali przed rosnącym zmęczeniem społeczeństwa ciągłą niestabilnością i zwracali uwagę na narastające oczekiwanie skutecznego i przewidywalnego rządzenia.
To – ich zdaniem – kieruje wyborców w stronę bardziej umiarkowanych, centrowych ugrupowań, które obiecują spokój i odbudowę zaufania do instytucji państwa.
Główne wnioski
- Polityczna niestabilność i częste przedterminowe wybory wskazują na głęboki kryzys holenderskiego modelu politycznego konsensu – tzw. poldermodelu, który przez dekady stanowił fundament tamtejszej sceny politycznej.
- Skrajnie prawicowa partia Geerta Wildersa, choć wciąż cieszy się znaczną popularnością, straciła potencjał koalicyjny oraz zaufanie głównych ugrupowań, co zasadniczo przekreśla jej szanse na współrządzenie krajem w najbliższej kadencji.
- Wyborcy, zmęczeni politycznym chaosem i populistyczną polaryzacją, zwrócili się bardziej ku umiarkowanym, centrowym partiom, oczekując od nich stabilizacji, odpowiedzialności i skutecznego zarządzania państwem.