Nowy prezydent USA ze starym deficytem
Kto wygra wybory w USA? Nieważne. Deficyty fiskalne i tak pozostaną.
Z tego artykułu dowiesz się…
- Jakie są główne postulaty ekonomiczne kandydatów na prezydenta USA i konsekwencje realizacji dezyderatów.
- Jak bardzo amerykańska polityka fiskalna odbiega od europejskiej.
- Trump kontra Harris – co w polityce USA zmieni wybór prezydenta.
We wtorek 5 listopada odbędą się wybory prezydenckie w USA. Żyje nimi niemal cały świat obserwując z zapartym tchem najnowsze wskazania rynków predykcyjnych. Oko w oko staną: z ramienia republikanów były prezydent Donald Trump, a z ramienia demokrataów Kamala Harris, obecna wiceprezydent Stanów Zjednoczonych.
Kontrowersyjne propozycje
Gospodarka amerykańska, w porównaniu do innych mocnych gospodarek, rozwija się jak na sterydach. Wzrost gospodarczy jest znacznie wyższy od oczekiwanego, produktywność rośnie w tempie szybszym, niż wnikałoby z trendu przed pandemią, inflacja jest niska (wskaźnik PCE wyniósł 2,2 proc. w III kwartale) a nierówności płacowe wśród pracowników znacząco zmalały.
Nie znaczy to jednak, że elektorzy uznają ten wzrostowy trend za argument przy urnach – wyborcy wciąż pamiętają znaczący wzrost kosztów życia. Sondaże jasno wskazują, że w kwestiach ekonomicznych społeczeństwo amerykańskie bardziej ufa Trumpowi. Wybór gospodarza Białego Domu pozostanie tajemnicą do ostatnich chwil liczenia głosów.
Najbardziej kontrowersyjnymi elementami kampanii były zagadnienia poruszane przez byłego prezydenta: kwestia deportacji oraz podwyżki ceł.
Oceny liczby nielegalnych imigrantów w USA różnią się, ale oscylują w przedziale – od ośmiu do dziesięciu milionów. Szczegółowe badania wskazują, że masowe deportacje mogą obniżyć zarówno płace, jak i poziom zatrudnienia „rdzennych” Amerykanów.
Nowością jest zarówno skala, jak i zakres proponowanych przez Trumpa ograniczeń handlowych. Cła na produkty chińskie miałyby wynosić 60 proc. natomiast te nałożone na inne kraje (w tym sojusznicze np. europejskie) wahać się mają w przedziale 10-50 proc. Według obliczeń analityków Peterson Institute for International Economics (PIIE) taka polityka kosztowałaby przeciętne gospodarstwo domowe (ze względu na wzrost cen) ok. 2 600 dol. rocznie. Według szefa PIIE Adama Posena na łamach „Foreign Affairs” „druga administracja Trumpa w zasadzie odtworzyłaby niektóre skutki załamania łańcucha dostaw z czasów pandemii.” Konsekwencją byłby zatem duży impuls inflacyjny. Ucierpiałyby również niektóre firmy ze względu na braki dóbr pośrednich.
W przypadku zwycięstwa Kamali Harris USA również wspierałyby krajową gospodarkę, o czym świadczą cła wprowadzone w maju 2024 r. przez urzędującego prezydenta Joe Bidena. Inna byłaby jednak ich skala. Wojna handlowa skupiona byłaby na Chinach i dotyczyła strategicznych branż w ramach prymatu bezpieczeństwa narodowego oraz, w mniejszym stopniu, odbudowy bazy przemysłowej.
Kosztowne programy
Wśród głównych propozycji Harris jest rozszerzenie ulg podatkowych dla osób pracujących (Earned Income Tax Credit, EITC) ze szczególnym uwzględnieniem tych, którzy mają dzieci (Child Tax Credit, CTC), rozszerzenie obniżek wprowadzonych przez administrację Trumpa w 2017 r. w ramach Tax Cuts and Jobs Act (TCJA) dla gospodarstw domowych poniżej 400 tys. dolarów, wspieranie budownictwa oraz opieki przedszkolnej a także podwyżka podatku CIT z 21 proc. do 28 proc. Harris chce również m.in. pobudzić dynamizm nowych przedsiębiorstw oferując wzrost odliczania wydatków dla startupów z 5 tys. dolarów do 50 tys. dol.
Wysokie miejsce na liście propozycji programowych Trumpa zajmują bardzo duże obniżki podatków. Rozszerzają one obniżki w PIT, zawarte we wspomnianym już TCJA dla pracowników oraz samozatrudnionych, znoszą podatki od świadczeń z systemu ubezpieczeń społecznych oraz zmniejszają CIT z 21 proc. do 15 proc.
Przypomnijmy skutki podobnych zmian podatkowych z 2017 r. Letnie wydanie „Journal of Economic Perspectives” poświęcone było w dużej mierze analizie skutków TCJA. Badania wskazują, że zmiany znacząco zwiększyły deficyt rządowy i dochody obywateli (nieproporcjonalnie bardziej tym zamożniejszym). Efekty makroekonomiczne zostały ocenione jako umiarkowane (wyższy wzrost PKB o 1 proc. w długim okresie) i o mniejszej skali niż zakładano.
Programy kampanijne oceniane są przez niezależne instytuty. Według Penn Wharton Budget Model (PWBM) propozycje Harris będą kosztowały państwo 1,2 bln dol. (w ciągu 10 lat), propozycje Trumpa 5,8 bln dol. Według obliczeń Comittee for a Reponsible Federal Budget (CRFB) to odpowiednio: 3,95 bln dol. oraz 7,75 bln dol.
PKB obniży się o 0,4 proc. w 2034 r. jeśli wejdą w życie propozycje Trumpa, natomiast o 1,3 proc. w przypadku projektów Harris, w porównaniu ze scenariuszem bazowym PWBM. Warto zaznaczyć jednak, że obliczenia w tym modelu oceniają tylko propozycje dotyczące dochodów i wydatków. Nie uwzględniają zatem polityki celnej, efektu deportacji czy wpływu zmian instytucjonalnych. PIIE wskazuje, że ich wprowadzenie obniżyłoby PKB USA o 2,8 proc. w 2028 r. Wpływy z ceł sięgnęłyby na początku od 1 do 1,5 proc. PKB spadając z czasem w miarę substytucji drogich produktów na ich tańsze zamienniki.
Na wprowadzeniu w życie pomysłów Trumpa najwięcej skorzystaliby podatnicy o najwyższych dochodach, natomiast reformy Harris są progresywne – najwięcej zyskują osoby o najniższych dochodach, traci „górne” 5 proc. (strata ta to ok. 0,1-1 proc. ich dochodu).
Liczby nominalne często niewiele wskazują na rzeczywiste wartości. Amerykański PKB w przyszłym roku ma wynieść ok. 30 bln dol. Oznacza to, że zwiększenie deficytu proponowane przez kandydatów wynosiłoby średnio 1,3 proc. PKB rocznie w przypadku Harris oraz 2,6 proc. PKB rocznie według propozycji Trumpa! A mowa o gospodarce, której prognozowany deficyt rządowy w 2025 r. ma wynieść 7,3 proc. Warto zatem z bliska przyjrzeć się sytuacji fiskalnej USA w kontekście wyborów.
Nowa normalność wysokich deficytów
Stany Zjednoczone, od czasu kryzysu 2007 r., prowadzą bardziej ekspansywną politykę fiskalną niż Europejczycy. To, co mogło umknąć wielu obserwatorom, to skala różnic: średni deficyt w strefie euro w latach 2008-2024 to ok. 3,3 proc., w konserwatywnych fiskalnie Niemczech mniej niż 1 proc., natomiast w USA aż 7,3 proc!
To wyraźne odejście od polityki z lat 90. Stany Zjednoczone miały wówczas średnio najniższy deficyt z grupy krajów G7 (ok. 2,1 proc.), pozostałe państwa ok. 3-4 proc. (w Niemczech wiązało się to z wydatkami związanymi ze zjednoczeniem kraju), oprócz Włoch z deficytami porównywalnymi do obecnych w USA (powyżej 7 proc.). O erze nadwyżek budżetowych za czasów prezydentury Billa Clintona dawno już zapomniano, projekcje deficytów w latach 2025-2029 kształtują się na średnim poziomie od 5 proc. (Office for Management and Budget, OMB) do 6,5 proc. (Międzynarodowy Fundusz Walutowy).
Prognozy rządowego OMB nie zawierają kosztów realizacji postulatów kampanijnych Trumpa i Harris. Zwiększenie deficytu jest wyraźne w obu programach.
Stawia to pytanie o granicę zadłużenia. Konwencjonalne miary długu wskazują, że wzrósł on do niemal 120 proc. w 2024 r. (dług brutto). W przypadku USA, gdzie spora część długu jest w posiadaniu rządowych instytucji (głównie Social Security Fund) lepszą miarą oceny zadłużenia jest „dług w posiadaniu podmiotów prywatnych”. Wzrósł on z ok. 30 proc. na początku naszego wieku do 95 proc. w drugim kwartale 2024 r. MFW prognozuje jego dalszy wzrost do niemal 110 proc. w 2029 r. a Congressional Budget Office (CBO), przy założeniu o niezmienionych politykach, dochodzi do 139 proc. w 20. letniej prognozie i 166 proc. w 30. letniej prognozie. Naturalnie, tak długie projekcje obarczone są sporym błędem (co pokazała np. rewizja kosztów publicznego ramienia opieki zdrowotnej w USA), niemniej takie poziomy długu są alarmujące.
Przykład Japonii wskazuje, że dojrzała gospodarka, która pożycza we własnej walucie może jednak zarządzać tak wysokim długiem. USA ma nad Japonią przewagę – ma znacznie głębsze rynki finansowe i status kraju o „nadzwyczajnym uprzywilejowaniu” (ang. exorbitant privilege) będąc globalnym dostawcą waluty rezerwowej i bezpiecznych aktywów. Dzięki temu USA mogą emitować dług o bardzo niskim oprocentowaniu względem podobnie bezpiecznych aktywów. Ponadto, kraj ten czerpie dochody z tzw. renty emisyjnej z dolarów zgromadzonych za granicą. Ocenia się, że oba te czynniki mogą zwiększać bezpieczny poziom długu w USA o ok. 20-30 proc.
Instytucje, po raz drugi
Problemem w tym, że ekonomiści nie są w stanie ex ante ocenić jaki poziom długu byłby niebezpieczny dla USA. MFW wśród czynników, które wpływają na długoterminową stabilność zadłużenia wymieniają jakość instytucji. Rosnące koszty obsługi długu mogą sprawić, że Trump będzie miał silną motywację do wywierania nacisku na Rezerwę Federalną, by obniżyć stopy procentowe. W 2026 r. upływa kadencja Jeroma Powella na stanowisku szefa Fed i pojawiają się obawy, w świetle niedawnych wypowiedzi byłego prezydenta, że Trump mógłby nie uszanować niezależności banku centralnego wybierając swojego kandydata.
W historii USA był już taki precedens w latach 70. Nominowany przez prezydenta Richarda Nixona szef Fed Arthur Burns ugiął się pod wpływem presji politycznej (w tym przygotowywanej legislacji ograniczającej niezależność Fed) i utrzymywał relatywnie niskie stopy przed wyborami z 1972 r. w których Nixon zyskał reelekcję. W 1973 r. wybuchł szok naftowy i już rok później inflacja wynosiła ponad 12 proc.
Wysokie deficyty wnikające z proponowanych przez Trumpa obniżek podatków, presja inflacyjna wywołana radykalnymi podwyżkami ceł połączona z możliwymi działaniami ograniczającymi niezależność banku centralnego może stanowić wybuchową mieszankę. Czy dojdzie do eksplozji, zobaczymy po wyborach.
Główne wnioski
- Amerykański PKB w przyszłym roku ma wynieść ok. 30 bln dolarów.
- Programy obojga kandydatów znacząco zwiększają deficyty w przyszłości.
- Wysokie deficyty, presja inflacyjna wywołana radykalnymi podwyżkami ceł połączona z możliwymi działaniami ograniczającymi niezależność banku centralnego może zdestabilizować światową gospodarkę.