Pilne
Sprawdź relację:
Dzieje się!
Biznes Lifestyle

Piotr Noceń o inwestowaniu: „Polakom nie brakuje wiedzy, brakuje kapitału” (WYWIAD)

Czego nauczyły go lata zarządzania funduszami, dlaczego nie inwestuje bezpośrednio na giełdzie i co uznaje za najcenniejsze aktywa – mówi Piotr Noceń, współzałożyciel Resource Partners. Wyjaśnia też, dlaczego private equity jest dla nielicznych i jakie konsekwencje ma brak większego dopływu polskiego kapitału do rodzimych funduszy.

Piotr Noceń, współzałożyciel Resource Partners
Po kilkunastu latach zarządzania funduszami Piotr Noceń, współzałożyciel Resource Partners, spełnia się w pełni w roli ojca i męża. Nie przesądza, jak potoczy się jego dalsza kariera. Fot. Dariusz Iwanski

Z tego artykułu dowiesz się…

  1. Dlaczego Piotr Noceń podkreśla znaczenie czasu w inwestowaniu.
  2. Jak tworzy swój portfel oszczędności.
  3. Dlaczego uważa, że większy bezpośredni udział inwestorów indywidualnych w obrotach giełdowych niekoniecznie jest korzystny.

Mariusz Bartodziej, XYZ: Minęło już ponad pół roku od pańskiej rezygnacji z funkcji partnera zarządzającego w funduszu private equity (PE) Resource Partners. Nie tęskni pan?

Piotr Noceń, współzałożyciel Resource Partners: Jest po prostu inaczej. Wymagało to ode mnie zmiany stylu życia.

Jakiego trybu życia wymaga zatem praca w sektorze PE?

W tej branży nie da się odnieść sukcesu, pracując na pół gwizdka. Wymaga ona pełnego zaangażowania i dużej dostępności – poświęcania najcenniejszego zasobu, jaki ma każdy z nas, a który od roku szanuję jeszcze bardziej – czyli czasu. Ze wszystkich zasobów, jakie mamy w życiu, czas jest jedynym, którego nie da się odzyskać.

Czyli inwestując, dobrze mieć na uwadze, że stracone pieniądze można odzyskać, ale poświęconego czasu – nigdy?

Bez dwóch zdań. W teorii ekonomii opisano już koszt alternatywny, czyli utracone korzyści wynikające z wyboru jednej opcji kosztem innej. Z czasem jest podobnie – zawsze warto się zastanowić, co moglibyśmy osiągnąć, gdybyśmy zajęli się czymś innym.

Pan już wykonał swój rachunek kosztu alternatywnego?

Analiza wsteczna zawsze działa – zawsze jesteśmy mądrzejsi po fakcie. Na szczęście podejmowane przeze mnie decyzje w trakcie kariery się sprawdzały – inaczej nie byłbym w miejscu, w którym dziś jestem. Z zastrzeżeniem, że miałem trochę szczęścia i niejednokrotnie sprzyjało mi otoczenie.

Warto wiedzieć

W branży od lat

Prywatnie zapalony rowerzysta, zawodowo finansista z krwi i kości. Piotr Noceń przepracował trzy lata jako analityk (Deutsche Bank) i doradca transakcyjny (PwC), zanim na dobre związał się z branżą private equity. Zaczął w 2001 r. w 3TS Capital Partners, gdzie był partnerem, a sześć lat później został dyrektorem w The Carlyle Group. W 2009 r. założył z Ryszardem Wojtkowskim, Aleksandrem Kacprzykiem i Małgorzatą Bobrowską własny fundusz – Resource Partners. Do tej pory zgromadził on ponad 400 mln euro w ramach kilku wehikułów.

Piotr Noceń zarządzał inwestycjami m.in. w Melvit, Maczfit, Good Food oraz World Class Romania. W 2024 r. zrezygnował z roli partnera zarządzającego. W latach 2011-2018 był wiceprezesem i prezesem Polskiego Stowarzyszenia Inwestorów Kapitałowych.

Czasu nie odzyskamy

Współzarządzał pan funduszem Resource Partners przez 16 lat – to kawał czasu. Jakie były szanse na powodzenie na samym początku?

Rzuciliśmy się z motyką na słońce. Zaczęliśmy tuż po upadku Lehman Brothers, czyli w najgorszym możliwym momencie. Mieliśmy jednak solidne podstawy – każdy z założycieli wnosił duże i zróżnicowane doświadczenie. Wcześniej pracowaliśmy razem dla jednego z największych globalnych graczy i naprawdę dobrze się rozumieliśmy.

Ważne było też wsparcie przyszłych inwestorów – nie tylko finansowe, ale też emocjonalne. Jeden z nich powiedział nam wprost: nieważne, co będzie działo się na świecie, będziemy za wami stali. To dodało nam odwagi. I choć zbieranie na początku 2009 r. pierwszego funduszu PE skupionego na inwestycjach w Europie Środkowo-Wschodniej [CEE – red.] wydawało się z zewnątrz misją niewykonalną, udało się.

Był pan pewien, że chce zajmować się inwestowaniem przez resztę kariery?

Tak. Miałem już wtedy prawie 10-letnie doświadczenie w sektorze PE, więc gdyby nie własny fundusz, pewnie dołączyłbym do innego zespołu w regionie. Od początku kariery byłem związany z usługami finansowymi – w różnych rolach.

Która z nich najlepiej przygotowała pana do zarządzania własnym majątkiem?

To bardziej sztuka niż nauka. Wszechstronna wiedza i doświadczenie pomagają – podobnie jak umiejętność patrzenia na problem z kilku różnych perspektyw. Byłem analitykiem giełdowym, doradcą przy fuzjach i przejęciach [M&A – red.], a najdłużej – współtwórcą średniej wielkości funduszu PE w naszym regionie. Trudno ubrać w słowa, jak dokładnie to się przełożyło na moje prywatne inwestowanie. Łatwiej mi powiedzieć, czego – moim zdaniem – ludziom najczęściej w tej kwestii brakuje.

Inwestowanie to zajęcie naprawdę długoterminowe. Trzeba patrzeć w horyzoncie nie kilku, lecz kilkunastu lat – wyraźnie powyżej dekady.

Czego?

Po pierwsze – dyscyplina i konsekwencja w trzymaniu się obranej strategii. Inwestowanie to zajęcie naprawdę długoterminowe. Trzeba patrzeć w horyzoncie nie kilku, lecz kilkunastu lat – wyraźnie powyżej dekady. Spotkałem bardzo niewiele osób, które są tego świadome.

Po drugie – umiejętności miękkie: zarządzanie ludźmi i budowanie relacji. Paradoksalnie, choć instrumenty finansowe są czymś niefizycznym, po drugiej stronie zawsze stoi człowiek. Musimy myśleć o tym, jak czynnik ludzki wpływa na wartość aktywów.

„Twarde” kompetencje, takie jak praca z liczbami, budowa portfela inwestycyjnego czy skuteczna dywersyfikacja ryzyka – da się wyćwiczyć. Natomiast dwóch wspomnianych wcześniej nie – i są one znacznie rzadsze u osób, które spotykam.

Więcej wiedzy niż pieniędzy

Czyli z czasem staliśmy się, jako Polacy, mądrzejsi w kwestii inwestowania, ale niekoniecznie lepiej do tego przygotowani?

Wiedza i umiejętności w tym obszarze były obecne, odkąd pamiętam. W mojej ocenie problemem Polski nie jest brak wykształcenia finansowego, lecz brak kapitału. Nasz kraj został mocno doświadczony historycznie – po 35 latach jesteśmy dopiero na początku drogi budowania majątku. I właśnie dlatego występuje u nas pewien paradoks.

Jaki?

Polacy mają ponadprzeciętną wiedzę o zarządzaniu kapitałem, ale dostęp do niego – poniżej przeciętnej. Gdyby istniał wskaźnik relacji wiedzy do kapitału, Polska miałaby jeden z najwyższych wyników. To może wynikać z naszych historycznych doświadczeń – nauczyliśmy się bardzo zdyscyplinowanego zarządzania codziennymi wydatkami.

Polacy mają ponadprzeciętną wiedzę o zarządzaniu kapitałem, ale dostęp do niego – poniżej przeciętnej. Gdyby istniał wskaźnik relacji wiedzy do kapitału, Polska miałaby jeden z najwyższych wyników.

Czyli to brak wystarczających środków, a nie wiedzy i doświadczenia, sprawia, że Polacy wciąż słabo angażują się w inwestowanie na giełdzie?

Uważam, że większy bezpośredni udział inwestorów indywidualnych w obrotach giełdowych niekoniecznie jest pożądany. Jestem zwolennikiem jak największego zaangażowania w rynek kapitałowy, ale raczej pośredniego – przez fundusze inwestycyjne. Szczególnie jestem fanem funduszy indeksowych [ETF – red.], które odwzorowują wyniki poszczególnych indeksów giełdowych.

W moim przypadku słowa idą w parze z czynami. Nie inwestuję bezpośrednio na giełdzie, ale znaczną część oszczędności ulokowałem w funduszach ETF, które niskim kosztem zapewniają mi ekspozycję na szeroki rynek.

Skoro to tak świetne rozwiązanie, dlaczego nie jest równie popularne?

Na pewno przyczyniło się do tego to, że inwestowanie w fundusze przez lata było w Polsce po prostu bardzo drogie. Prowizje kilkanaście lat temu były tak wysokie, że inwestorzy indywidualni korzystali z hossy tylko w ograniczonym zakresie. To się zmieniło, ale negatywne doświadczenia wielu osób mogły zostawić trwały ślad. A inwestując bezpośrednio, bardzo trudno jest pokonać rynek w długim terminie – na ten temat powstało już wiele rzetelnych opracowań. Równocześnie ponosi się koszt w postaci czasu. I tak dochodzimy do obecnej sytuacji, w której ogromna część oszczędności Polaków wciąż leży w bankach – zupełnie niepracująca.

Z pańskim doświadczeniem i kompetencjami trudno nazwać pana „zwykłym” inwestorem indywidualnym. Pewnie łatwiej niż przeciętnemu Polakowi byłoby panu wskazać spółki z potencjałem dużego wzrostu.

Jestem w specyficznej sytuacji. Mój portfel jest zbliżony do klasycznego modelu: udział akcji to sto procent minus wiek. W moim przypadku to plus minus piętnaście – zależnie od etapu kariery. Pozostałą część oszczędności lokuję w instrumenty dłużne, głównie obligacje rządowe – nie tylko polskie, ale też niekoniecznie z „egzotycznych” rynków o wysokim ryzyku.

Jako współzałożyciel Resource Partners znaczną część majątku inwestuję w fundusze, którymi współzarządzałem. To w dużym stopniu zapewnia mi oczekiwaną ekspozycję na akcje.

Private equity dla nielicznych

Na jak duże ryzyko można sobie pozwolić, zarządzając funduszem PE?

Strategia funduszu i uzgodnienia z inwestorami są bardzo precyzyjne. Określają nie tylko typ spółek, w które można inwestować, ale też m.in. maksymalną skalę zaangażowania w pojedynczy projekt. Trzeba ściśle przestrzegać tych wytycznych – tu nie ma dużego pola manewru.

Średniej wielkości firmy, na których się koncentrujemy, zwykle wiążą się z większym ryzykiem niż globalne korporacje notowane na nowojorskiej giełdzie. Jednak współzarządzanie spółkami, w które inwestujemy, pozwala to ryzyko ograniczać. Private equity bywa w niektórych językach tłumaczone jako kapitał ryzyka – i rzeczywiście tak jest: oczekuje się ponadprzeciętnych stóp zwrotu, świadomie akceptując ryzyko niepowodzenia.

Jak często w takim razie się nie udaje?

W PE zazwyczaj jedna, dwie transakcje na 10 kończą się niepowodzeniem, podobny odsetek to inwestycje „gwiazdy”, a pozostałe przynoszą zwroty zgodne z założoną strategią. Inaczej wygląda to w funduszach venture capital, skoncentrowanych na startupach – tam często tylko jedna inwestycja na 20 okazuje się spektakularnym sukcesem, a ponad połowa kończy się całkowitą porażką. Ryzyko w PE jest więc bardziej zbliżone do sytuacji na GPW – spośród kilkuset notowanych spółek na kilkudziesięciu można by dużo stracić.

Czy bariera wejścia w inwestowanie w PE w Polsce się obniża? Czy więcej osób może sobie na to pozwolić?

To nadal produkt dla bardzo wąskiego grona inwestorów. Aby zaangażować się w jeden fundusz, trzeba liczyć się z inwestycją rzędu miliona euro. Żeby miało to sens i ryzyko było odpowiednio rozproszone, należy ulokować środki w kilku różnych funduszach – co oznacza już kilka milionów euro. A przecież nikt nie przeznacza na ten cel całych oszczędności. Zakładając, że ktoś przeznacza na PE np. 10 proc. majątku, potrzebuje łącznie kilkudziesięciu milionów euro.

Wciąż niewielu Polaków dysponuje taką gotówką. W rezultacie ponad 90 proc. kapitału pozyskiwanego przez polski sektor PE pochodzi z zagranicy. Jeśli pojawia się rodzimy kapitał, to niemal wyłącznie instytucjonalny.

Indywidualnie inwestowanie w PE to w Polsce ciągle nisza w niszy. Inaczej wygląda sytuacja na rynku venture capital, gdzie próg wejścia z uwagi na mniejszą skalę funduszy jest zdecydowanie niższy.

Ostatnio coraz więcej rodzimych funduszy PE ogłasza, że w gronie inwestorów pojawiają się tzw. family offices – podmioty zarządzające majątkiem zamożnych osób.

Rzeczywiście, pojawiają się pierwsze jaskółki zmiany, ale indywidualne inwestowanie w PE to w Polsce wciąż nisza w niszy. Inaczej wygląda sytuacja na rynku venture capital – próg wejścia jest tam znacznie niższy ze względu na mniejszą skalę funduszy, a dodatkowo inwestorzy mogą liczyć na większe wsparcie ze strony programów rządowych.

W Polsce nadal brakuje jednak zinstytucjonalizowanego kapitału w sektorze PE – choćby ze strony funduszy emerytalnych. Jak wiele na tym tracimy, skoro zagraniczni emeryci mogą czerpać zyski z pośrednich inwestycji w naszym kraju?

Bardzo dużo. Polskie Stowarzyszenie Inwestorów Kapitałowych już chyba w 2003 r. wydało białą księgę z zaleceniami, jak powinno wyglądać finansowanie rynku. Minęło ponad 20 lat, a my nadal tkwimy na tym samym etapie dyskusji. Z ogromną szkodą nie tylko dla obecnych i przyszłych emerytów, ale też dla całej gospodarki – dla finansowania nowych firm i rozwoju tych już dojrzałych.

Do dziś pamiętam zajęcia w SGH [Szkole Głównej Handlowej w Warszawie – przyp. red.] z prof. Andrzejem Sławińskim. Jako przykładowego inwestora, półżartem, podawał belgijskiego dentystę. I niestety, niewiele się od tego czasu zmieniło. Po 30 latach dominującym ostatecznym beneficjentem inwestycji w polskie fundusze PE nadal pozostaje ten belgijski, brytyjski czy amerykański dentysta – a nie polski.

Sztuka i media

Zarządzający funduszami rzadko inwestują w prywatne spółki bezpośrednio, by uniknąć potencjalnego konfliktu interesów. Kusi pana taka droga po wycofaniu się z operacyjnego zaangażowania w Resource Partners?

To naturalna ścieżka dalszego rozwoju w tej branży. Jednak z natury jestem osobą niezbyt skłonną do ryzyka – co może brzmieć dziwnie w ustach przedstawiciela sektora PE. Mój apetyt na ryzyko w pełni zaspokaja inwestycja w Resource Partners. Pozostałą część portfela buduję bardzo ostrożnie. Dopóki pozostanę zaangażowany kapitałowo w nasze kolejne fundusze, raczej nie zmienię tej struktury. A później? Nie wykluczam takiego scenariusza, choć nie wiem, czy znajdę w sobie dość odwagi, by podjąć to ryzyko.

Propozycje inwestycyjne zaczęły się już pojawiać?

Były, są i pewnie będą. Nigdy nie odmawiam rozmowy, ale od rozmowy do decyzji o inwestycji droga jest daleka.

Zarządzając w Resource Partners głównie kapitałem zewnętrznych inwestorów, musiał pan skupiać się na maksymalizacji zwrotów. A prywatnie – czego poza zyskiem szuka pan w inwestowaniu?

Inwestuję po to, by zarabiać – to nie działalność charytatywna. Są jednak dwa obszary, które ktoś mógłby uznać za inwestycyjne, ale ja ich tak nie postrzegam. Pierwszy z nich to sztuka. Przeznaczam na nią niewielką część portfela. Może kiedyś przyniesie mi zwrot, ale moją główną motywacją jest czysta przyjemność.

Od czego zaczęło się pańskie inwestowanie w sztukę?

Historią sztuki interesuję się odkąd pamiętam. Kilkanaście lat temu poznałem artystę, z którym od tamtej pory się przyjaźnię. Po wielu rozmowach stwierdziłem, że warto zrobić krok dalej. Nie nazywam się kolekcjonerem – kiedyś usłyszałem, że kolekcjoner to ktoś, kto musi ustawiać obrazy bokiem na podłodze, bo nie ma ich już gdzie wieszać. Ja mam jeszcze sporo wolnego miejsca na ścianach i mogę codziennie patrzeć na swoje obrazy, czerpiąc z tego radość.

Czy ktoś już chciał odkupić któryś z pana obrazów?

Kilka spodobało się znajomym, ale wybierali akurat moje ulubione – te, które wiszą w centralnym miejscu salonu. Nie zamierzam się z nimi rozstawać, chyba że dopiero po śmierci. Możliwe, że gdybym dostał atrakcyjną ofertę za inne dzieło, zdecydowałbym się na sprzedaż. Ale szkoda mi czasu na samodzielne szukanie kupców. Wolę poświęcić go na inne aktywności.

Wspomniał pan o dwóch obszarach. Co jest tym drugim?

Jestem fundatorem i przewodniczącym rady Fundacji Pismo, wydającej miesięcznik „Pismo. Magazyn opinii”, którą wspieram do dziś. Nie czerpię z tego żadnych korzyści finansowych. Wystarcza mi satysfakcja z tego, że dokładam swoją cegiełkę do istnienia wyjątkowego miejsca na mapie polskich mediów.

A jak Fundacja radzi sobie z perspektywy inwestora?

W ciągu ośmiu lat działalności osiągnęliśmy wiele sukcesów – z roku na rok robimy coraz więcej. Mimo bardzo ograniczonych zasobów wydajemy magazyn, który jest dostrzegany i ceniony na rynku. Wartość projektu z pewnością wzrosła, ale dla mnie najważniejsze jest obserwowanie, jak fantastycznie się rozwija – i to jest mój jedyny zysk.

Ma pan prawie 30-letnie doświadczenie – to dla wielu atut, a nie sygnał, że pora na emeryturę. Jak chce pan spożytkować pozostały czas?

Cieszę się każdą chwilą spędzoną z rodziną. Dzieci kończą szkoły i niedługo się usamodzielnią, dlatego staram się w pełni realizować w roli ojca i męża. Zawsze jestem otwarty na rozmowę, więc kto wie, dokąd jeszcze zaprowadzi mnie kariera. Na razie jednak skupiam się na rodzinie – i to daje mi ogromną radość.

Większą niż najbardziej udana inwestycja?

Zdecydowanie.

Zdaniem partnera

Wykorzystajmy potencjał polskiego biznesu

„Belgijski dentysta” to dziś niemal archetyp – symbol inwestora, który choć nie zna realiów polskiego rynku, potrafi czerpać z niego ponadprzeciętne zyski. Problem nie leży jednak w braku wiedzy czy ambicji po stronie polskich przedsiębiorców, lecz w braku kapitału. Naszym celem w eFaktor jest zmienić ten paradygmat – chcemy, aby to polski przedsiębiorca mógł inwestować w nasz rynek, rozwijać krajowe firmy i czerpać z tego długofalowe korzyści.

Aby to było możliwe, konieczne jest wzmocnienie polskich przedsiębiorców na drodze do budowy własnego kapitału. Polska to rynek o ogromnym potencjale wzrostu – czas więc, byśmy jako lokalni gracze mieli realne możliwości szerszego inwestowania, tym bardziej że posiadamy ku temu kompetencje i doświadczenie.

W eFaktor wspieramy przedsiębiorców, oferując szybkie i przejrzyste finansowanie bieżącej działalności. To kapitał, który mogą przeznaczyć na rozwój firmy, innowacje i budowanie przewagi konkurencyjnej. Dajemy im przestrzeń do działania – bez konieczności rezygnowania z marzeń tylko dlatego, że brakuje środków na ich realizację.

Wierzymy, że dzięki takiemu wsparciu część naszych klientów już wkrótce zacznie dołączać do grona inwestorów w polskie spółki, jako świadomi przedsiębiorcy, którzy budują krajową gospodarkę. Tego im właśnie życzymy.

Główne wnioski

  1. Czas
    Piotr Noceń uznaje czas za najcenniejsze aktywo – jedyne, którego nie da się odzyskać. Dlatego inwestowanie należy planować w horyzoncie nie kilku, lecz wyraźnie ponad 10 lat. Warto też zawsze pamiętać o koszcie alternatywnym.
  2. Ograniczenie
    W ocenie Noceńa problemem Polaków nie jest brak wiedzy o zarządzaniu kapitałem, lecz sam brak kapitału. Po 35 latach transformacji wciąż jesteśmy na początku drogi jego budowania. Relacja wiedzy do posiadanych środków w Polsce jest ponadprzeciętna.
  3. Ekskluzywność
    Private equity to produkt dla wąskiego grona inwestorów. Wejście do jednego funduszu to koszt rzędu miliona euro, a sensowne zdywersyfikowanie portfela oznacza konieczność posiadania kilku milionów euro. Jeśli ktoś przeznacza na to 10 proc. majątku, potrzebuje kilkudziesięciu milionów euro łącznych aktywów. Tylko nieliczni Polacy spełniają ten warunek.