Analog znaczy życie
Takiej wystawy dawno nie było. „Oczy moje zwodzą pszczoły” w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski to pokaz, na którym zobaczymy kilkadziesiąt prac artystów i artystek aparatu, ale przede wszystkim przekonamy się, jak zmienia się medium fotografii.
Z tego artykułu dowiesz się…
- Gdzie po raz pierwszy od wielu lat zobaczymy różnorodny przegląd polskiej fotografii.
- Skąd wziął się tytuł „Oczy moje zwodzą pszczoły”.
- Dlaczego sukces firmy Kodak stał się gwoździem do jej trumny.
To – wbrew oczekiwaniom – nie jest przegląd „najbardziej intrygujących” współczesnych polskich artystów obracających się w kręgu fotografii. Wręcz przeciwnie. Przygotowana przez Kamilę Bondar i Łukasza Rusznicę wystawa jest bardzo różnorodną opowieścią o miejscu zdjęć we współczesnym świecie. Pojawiła się w bardzo ciekawym momencie dla tego medium.
Narodziny sukcesu śmiercią fotografii
Gdy firma Kodak w 2009 roku ogłosiła koniec produkcji filmów do aparatów analogowych, wydawało się, że to gwóźdź do trumny tej gałęzi sztuki. Ba, rodzic sukcesu stał się w tym wypadku także rodzicem porażki. Niewielu bowiem zdaje sobie sprawę, że to właśnie ten światowy potentat w 1975 roku stworzył aparat cyfrowy, który był początkiem jego – zadawałoby się – upadku.
Na wszystko nałożył się wtedy jeszcze kryzys ekonomiczny, który zadał bardzo dotkliwy cios fotografii: zmniejszone budżety reklamowe i problemy na rynku prasy znacznie ograniczyły pole do tej formy działalności.
Ale życie nie znosi próżni. Z pomocą przyszła przestrzeń wirtualna. Blogi, portale społecznościowe, nowe przestrzenie informacyjne w sieci stały się platformą promowania nowych fototrendów, zjawisk i nazwisk.

Zmieniło się też podejście do samego medium. W czasach, gdy nie 24 lub 36 klatek kliszy analogowego aparatu decyduje o tym, co uwiecznić, fotografia stała się wszechobecna. Teoretycy mówili co prawda o seryjności i bezrefleksyjności, a wielu zastanawiało się, czy zalew przeciętności nie wyruguje artystów aparatu z rynku. Wraz ze wzrostem dynamiki świata i skupieniu całego naszego życia w smartfonie po prostu zmieniło się też podejście do robienia zdjęć. Robimy je wszędzie. Aby złapać chwilę, ale też zrobić wizualne notatki. A skoro nawet nagrody na najsłynniejszym przeglądzie World Press Photo dostają zdjęcia zrobione telefonem komórkowym – nic nie powinno dziwić. W tegorocznej edycji nagrodzono fotografię, na której pan młody pozuje do portretu podczas swojego ślubu w Sudanie, gdzie tradycją jest ogłaszanie uroczystości salwami z broni palnej. Jednocześnie to przypomnienie o wojnie w tym kraju i tym, że miasto Omdurman jest stałym celem nalotów.
Obiektywność spojrzenia?
W CSW Zamek Ujazdowski od czasów przeglądu przygotowanego przez Adama Mazura nie było takiego pokazu. Tamten – w 2009 roku „Efekt czerwonych oczu” – przypadł na czasy, gdy właściwie grzebano analogowe aparaty i raczej wróżono fotografii zapaść, a nastroje na fotorynku nie były optymistyczne. Nikt nie wiedział, dokąd prowadzi świat smarfonów, które pozwalają zrobić zdjęcia zawsze i wszędzie.
Dziś jest inaczej. Choć nawet plakat z efektem czerwonych oczu zdaje się do tamtej wystawy odwoływać, ale czuć w salach wystawowych bezpretensjonalny optymizm. Dużo tu puszczania oka do widza i zabawy z medium (choć bardzo poważnych tematów tu nie brak). Obok bardzo intymnych opowieści o macierzyństwie czy śmierci – czasem metaforycznie ujętych - jest i fotografia modowa. Często zdjęcia przyjmują nieoczywiste materialne kształty i przestrzenne formy, wchodząc w relację z rzeźbą, malarstwem, instalacją. Czyli całość otaczającej nas ikonosfery.
Już tytuł „Oczy moje zwodzą pszczoły” wskazuje, jak zawodne może być przekonanie o „obiektywności spojrzenia”. Gdy uwolnimy się od czysto dokumentalnej funkcji, dostrzegamy zupełnie nowe aspekty rzeczywistości.
Bo fotografia to nie piktogram czy ilustracja. Wystawa w CSW Zamek Ujazdowski wydaje się konsekwentnie podważać mit o przezroczystości medium. Tutaj obraz nie tyle coś „pokazuje”, co raczej prowokuje – do myślenia, do patrzenia, do błądzenia wzrokiem tam, gdzie logika kompozycji zwykle nie sięga. Czułość spojrzenia – nie tylko dosłowna, optyczna, ale i emocjonalna – okazuje się główną osią wystawy.

Już pierwsza praca – odlane z brązu skorupki jajek i towarzysząca im fotografia autorstwa Moniki Orpik – stanowią intrygujący kontrapunkt. Mamy tu grę materii i obrazu, trójwymiaru i jego fotograficznego echa, gdzie „realne” i „rejestrowane” wzajemnie się podważają. Oko rejestruje inaczej – i w tym napięciu pomiędzy zmysłowym a fotograficznym otwiera się pole do interpretacji. To dobrze pokazuje, z czym będziemy mieli na tej wystawie do czynienia. I w czasach AI i 3D ta „złudność” będzie pewnie wyznacznikiem na najbliższe lata. Jak u Weroniki Gęsickiej, która odwołuje się do istniejących zdjęć, w które wprowadza „wizualnego wirusa”, coś, co czyni je niby realnymi, lecz bardzo niepokojącymi. Swoimi pracami wyprzedziła dyskusję o AI i jej „fabrykowaniu zdjęć”.
Ciekawy zresztą w kontekście wykorzystania nowych narzędzi jest projekt ”Przeciw Antycypowanej Ruinacji”. Został przygotowany we współpracy Członków Rady Wyspy Funafuti z Tuvalu z artystką Leną Dobrowolską. To próba zachowania wyspy w postaci stworzenia jej Cyfrowego Bliźniaka. Wszystko wygląda jak gra komputerowa do momentu, gdy zdamy sobie sprawę, że przez zmiany klimatyczne i globalną gospodarkę takie miejsca znikają. A raczej – zostają ocalone tylko w wirtualu.

Na granicy kadru
Z kolei Michał Łuczak, w cyklu „Habitat”, dokumentującym życie zwierząt na obrzeżach Warszawy, prowadzi nas przez wizualną iluzję. Widzimy drzewo, może nawet tylko drzewo, dopóki tytuł nie odsłania ukrytego zwierzęcia. Rzeczywistość w tej fotografii znajduje się na granicy kadru albo może nawet całkiem poza nim? To, co najważniejsze, wymyka się jednoznaczności. Trzeba się przyjrzeć.

Podobnie jest u Antoniny Gugały. Macierzyństwo, pozbawione ikonicznych tropów kobiecego ciała i dziecięcego gestu, staje się nieuchwytne, niemal medytacyjne. Jej abstrakcyjne obrazy uwalniają nas z pułapki przedstawienia. Wystawa zaczyna w tym momencie przypominać nie tyle galerię fotografii, co ścieżkę poznawczą, gdzie obrazy są bodźcami, a nie ilustracjami.

Szczególnie wyraziście brzmią też prace, które splatają fotografię z osobistym doświadczeniem relacji. Bartek Wieczorek i Aneta Bartos rekonstruują więzi z ojcami, balansując między intymnością a społecznym komentarzem. Ta ostatnia, portretując kulturystyczne ciało ojca, mierzy się z tabu seksualizacji męskiego ciała. Gdy zdamy sobie sprawę, że widzimy bohatera w oczach córki, poczujemy dyskomfort. Efekt? Otwieramy się na nowe pola interpretacji i widzenia – bardziej równościowe, krytyczne, po prostu bardziej ludzkie.
W przypadku projektu Karola Radziszewskiego mamy do czynienia z innym dyskomfortem. To opowieść o męsko-męskim widzeniu ciała. Artysta zaprasza do swojego studia i w rozmowie o cielesności, nagości i erotyce prosi swoich bohaterów o pozowanie i rozbieranie się. Bada nie tyle otwartość swoich modeli, ale granice ich własnego wstydu. To też ciekawe odwołanie do tradycji, w której natchnieniem i muzami artystów w powszechnym przekonaniu były głównie piękne kobiety. Wśród portretów znalazł się m.in. artysta Bartosz Gelner. Jak dużo pokazał – sprawdzić trzeba na wystawie osobiście.
Gdzie kończy się fotografia
Pamięć, czas, tożsamość, wojna – motywy obecne na wystawie nie są tylko pretekstami. To raczej żywe nici, które splatają obrazy z ich znaczeniami. Aneta Grzeszykowska w „Negative Blood” flirtuje z granicą życia i śmierci: fotografia dosłownie zrobiona z kropli krwi, jeszcze ciepłej, jeszcze żywej, właściwie dokumentuje umieranie czerwonych krwinek.
Wystawa jest też manifestem instytucji. CSW Zamek Ujazdowski, od lat poszukujący swojego miejsca szczególnie w momencie powstania nowej siedziby Muzeum Sztuki Nowoczesnej, teraz kieruje swój wzrok ku fotografii, wideo, sztuce nowych technologii. Ta wystawa to kolejny przykład. Czy to będzie droga tej instytucji na najbliższe lata – czas pokaże.
Co ciekawe, to nie tylko kwestia wyboru medium, ale też sposobu myślenia o nim. Obok nazwisk dobrze znanych – Joanna Piotrowska, Witek Orski, Nicolas Grospierre czy Paweł Bownik – pojawiają się nowe, jak Justyna Streichsbier. Autorka, która po Akademii Morskiej wybiera sztukę, wnosi do wystawy nie tylko autoportret, ale i charyzmę nowicjuszki – nieskażonej konwencją.
Ostatnia sala – czytelnia – domyka narrację w sposób cichy, ale dość wymowny. To miejsce spotkania przy fotografii. Tu nie trzeba oglądać, tu można zatrzymać się, pomyśleć, porozmawiać. Zgodnie z muzealnym trendem, który nie oddziela już kontemplacji od kontaktu. W przestrzeni książki fotografia nabiera innego ciężaru – staje się opowieścią, dokumentem, archiwum.
Dla niektórych to nie będzie wystawa łatwa, bo ani granice rozdziałów, ani i podział nie wydaje się sztywny i szybko przyswajalny. Nie opowiada obrazów, tylko je uruchamia. Nie proponuje jednoznacznych interpretacji, lecz zaprasza do gry w skojarzenia. Kuratorzy nie dają instrukcji – dają kontekst. I słowa samych artystów. A widz, jeśli tylko się odważy, może wejść głęboko. A może jeszcze głębiej – tam, gdzie fotografia kończy się po prostu spojrzeniem w oczy drugiego człowieka i jego sposobu widzenia świata.

Analog = login do realu
Wracając do zagadnienia samego medium i jego obecności w dzisiejszym świecie, warto zwrócić uwagę na odbywającą się na naszych oczach „rewolucję analogową”. Milenialsi i pokolenie Z, a także wszelkiej maści hipsterzy, powracają do tradycji. Gadżetomania tych generacji – będąca jednym z ich wyróżników – przyczyniła się do powrotu analogów i tzw. aparatów natychmiastowych. Te – w fantazyjnych kolorach – można kupić w sklepach z popularnymi gadżetami.
Są na to wszystko twarde dowody. Kodak znów uruchomił produkcję m.in. klisz 35-milimetrowych i poszukuje pracowników do fabryki, bo tak duże jest zapotrzebowania na rynku.
Z kolei Leica, jeden z potentatów na rynku aparatów analogowych, jeszcze 10 lat temu produkowała zaledwie 500 tradycyjnych aparatów i rozważała w ogóle wycofanie ich z rynku. W tej chwili wzrost produkcji wynosi ponad 900 proc. w porównaniu z rokiem 2015. Wzrasta też ich udział w całej sprzedaży firmy – analogi to dziś 30 proc. całego asortymentu zakładów firmy Leica. I co więcej – cały czas widać wzrost. Sprzedaż tradycyjnych aparatów – według przewidywań ekspertów – ma w 2030 roku osiągnąć wartość niemal 4,7 mld dolarów.
Ale dowodem na powrót tradycyjnej fotografii jest też wysyp szkoleń z wywoływania klisz i pracy w ciemni. Zarówno kursy internetowe, jak i stacjonarne przeżywają prawdziwe oblężenie.
Główne wnioski
- Po latach kryzysu następuje powrót do tradycyjnej fotografii – w 2030 roku rynek sprzedaży analogowych aparatów ma osiągnąć wartość niemal 4,7 mld dolarów.
- Wystawa w CSW Zamek Ujazdowski obok nazwisk o ugruntowanej pozycji – jak Aneta Grzeszykowska, Witek Orski czy Karol Radziszewski – pokazuje także zupełnie nowe, debiutujące postaci.
- Na tej wystawie zdjęcia przyjmują nieoczywiste materialne kształty i przestrzennie formy, wchodząc w relację z rzeźbą, malarstwem, instalacją. Co więcej, obok bardzo intymnych opowieści o śmierci zobaczyć można także np. fotografię modową.


