Bunt i beat. Czyli musical głosem narodu
Jeszcze do niedawna muzyka w teatrze była dodatkiem, nie partnerem. Dziś musicale wracają do tradycji. Stają się nie tylko nośnikiem emocji, ale także komentarzem do współczesności.
Z tego artykułu dowiesz się…
- Dlaczego tak istotny stał się musical „Hamilton”.
- Jak musical w Polsce przestał być śpiewającym dodatkiem do słowa i stał się głosem epoki.
- Dlaczego współczesne spektakle muzyczne – od „1989” po „Człowieka z papieru” – są nie tylko rozrywką, lecz także narzędziem krytyki społecznej.
Lata 90. przyniosły na polskich scenach zmianę. Miało być rozrywkowo i kolorowo. A przecież emocje, które niosły te nieliczne wyjątki w czasach PRL-u – jak musicale „Na szkle malowane”, „Kolęda nocka”, „Szalona lokomotywa” – do dziś pulsują w pamięci. Gdy Grechuta w tym pierwszym tytule śpiewał „Hop, szklankę piwa”, a w drugim Krystyna Prońko pytała: „Za czym kolejka ta stoi?”, to nie był już kabaret. To była diagnoza czasu, śpiewany manifest społeczeństwa w stanie skupienia.
Ale cezura roku 1989 przyniosła dość szybką zmianę. Wśród spektakli muzycznych raczej królowały powtórki ze świata. Dość męczarni i dręczenia. Więc wśród hitów importowanych z nowojorskiego Broadwayu czy londyńskiego West Endu pojawiły się – w dużo skromniejszych wersjach oczywiście z powodu dużo mniejszych budżetów – m.in. „Miss Saigon”, „Grease”, „Koty” czy „Mamma Mia!” (najnowsza premiera: Teatr Muzyczny w Łodzi tej jesieni).
Ale w tym czasie powstało też „Metro” Janusza Józefowicza, pierwszy musical transformacyjny, nasz własny „Hair” na raty. Wtedy, w 1991 roku, Polska tańczyła na cienkiej linii między nadzieją a inflacją. Edyta Górniak śpiewała jakby o przyszłości, Robert Janowski o niepewności, a Janusz Józefowicz reżyserował sny pokolenia, które dopiero uczyło się, że marzenia można mieć „na kredyt”. To był moment, gdy teatr stał się disco-buntownikiem. Nie rezygnował z emocji, ale pakował je w dźwięk, choreografię i drżenie sceny. Przy wszystkich niedomaganiach z dzisiejszej perspektywy to było ważne doświadczenie pokoleniowe.
Powrót do źródeł
Dziś musical w Polsce wraca do korzeni. Bo – wbrew powszechnej opinii – warto pamiętać, że musical miał ogromny potencjał krytyczny, by wymienić choćby wspomniane „Hair”. Musical ten w rozrywce krył też próbę rozprawienia się z polityką USA i wojną w Wietnamie.

Dziś ten rodzaj scenicznej ekspresji to już nie eskapizm, lecz estetyka oporu. „Serce ze szkła. Musical zen” Cezarego Tomaszewskiego na podstawie wędrującej w rejony autobiografii książki Marii Peszek „Nakurwiam zen” to nie bajka o Królowej Śniegu, ale metafizyka w epoce znieczulenia. Maria i jej tata, znany aktor Jan Peszek, śpiewają w warszawskim teatrze Studio o pustce i sensie, jakby szukanie stabilizacji w kapitalizmie spotkało PRL-owski absurd.
Z kolei w Teatrze Powszechnym Jakub Skrzywanek z Jasiem Kapelą w „Człowieku z papieru” zamieniają teatr w bank sumień. To „antyopera na kredyt”, w której frankowicze śpiewają o długu emocjonalnym, a artyści o tym, że nie stać ich już na własne marzenia. Skojarzenia ze słynną „Operą za trzy grosze” Bertolda Brechta i serią filmową „Człowiek z…” są jak najbardziej na miejscu.
Więcej niż jeden
W „Antygonie w Molenbeek” w Teatrze Dramatycznym w Warszawie reżyserka Anna Smolar tłumaczy Sofoklesa na język i rytm brukselskiego przedmieścia. Na Śląsku z kolei można zobaczyć „Korfanty. Rebelia!” (tekst Artur Pałyga, reżyseria Robert Talarczyk), który przypomina, że bunt też ma melodię. W tym samym Teatrze Śląskim w Katowicach w „Folwarku zwierzęcym” Jan Klata pozwala świniom intonować pieśń wolności. A nie jest to jedyne muzyczne wcielenie tej książki na scenie – o czym za moment…
Kiedyś aktor mówił sceniczną prawdę, dziś ją śpiewa. I choć te wszystkie spektakle trudno jednoznacznie zaliczyć do gatunku musicalu, to pokazują coś ważnego: w ostatnich latach muzyka znów stała się jednym z istotnych scenicznych bohaterów. Buduje nie tylko atmosferę, ale i niesie narrację i nadaje sens. I co ważne, zawędrowała na sceny niekoniecznie wcześniej kojarzone z teatrem muzycznym czy z musicalem. To zmiana rzucająca się w oczy.
Dziś Capitol, Syrena czy Rampa mają własną wersję tego musicalowego eksperymentu. Od „Next to Normal” o chorobie afektywnej po "Gracjana Pana", od Sapkowskiego po „40-latka”, który śpiewa o życiowym recyklingu. To wciąż nie Broadway, ale ferment twórczy po polsku.
Ojcowie-założyciele rapują
Zmiana nie tylko w Polsce, ale i na świecie w ostatnich latach zaczęła się od „Hamiltona”. Twórca Lin-Manuel Miranda zadał światu pytanie, czy historia może rapować. Okazało się, że tak, i że robi to z lepszym wyczuciem czasu niż niejeden polityk. Jego musical o imigrancie, który współtworzył Amerykę, przypomniał, że teatr muzyczny może być jednocześnie rozrywką i rewolucją. Atrakcyjna opowieść o początkach Stanów Zjednoczonych podbija nie tylko serca Amerykanów. Pokazała, jak intrygująco, współcześnie i w nieoczywisty sposób można opowiadać o historii, polityce, problemach społecznych. Pokazała albo raczej przypomniała.
W Polsce echo tej rap-rewolty słychać choćby w „Bemie. Patriotach i renegatach” duetu Michał Walczak-Maciej Łubieński. Generał-nomada nuci o ojczyźnie, która znika z mapy (i dzięki tej historycznej hibernacji wciąż może być tą „młodą dziewoją”), ale nie z serca. Choć każdy Polak potrafi o Bemie powiedzieć „patriota”, to nie każdy dobrze zna jego historię. Powstaniec listopadowy i emigrant, żołnierz i naukowiec. Kochał ojczyznę i przeszedł na islam, bohater Węgrów, ale i mieszkańców Imperium Osmańskiego. Niewielu wie, że za to, iż został wyznawcą Allaha, podobno polski Kościół – po sprowadzeniu jego zwłok w dwudziestoleciu międzywojennym do Tarnowa – nie zgodził się na pochowanie bohatera w poświęconej ziemi. Dlatego pochowano go w mauzoleum umiejscowionym pośrodku jeziora. I tak jest do dziś. To grób-pomnik człowieka, który nie bał się łamać granic.
Pozytywny mit
A potem przyszedł „1989”, czyli nasz własny Hamilton, tylko w rytmie Solidarności i z mikrofonem zamiast megafonu. Trio Napiórkowski, Wlekły, Szyngiera [wywiad z Marcinem Napiórkowskim poniżej-red.] stworzyło spektakl, który jest czymś więcej niż przedstawieniem. To playlista przebudzenia w myśleniu o historii, która może łączyć, a nie dzielić. Rap, blues i soul o Wałęsach, Kuroniach i Frasyniukach stał się hymnem nowego zaangażowania. Aktorzy śpiewali: „Zróbcie dym, zróbcie szum!”, hasła ze sceny przeszły na transparenty, a teatr – na ulice. „Ten tłum robi bum” dało się słyszeć podczas protestów w obronie demokracji w Krakowie. Więcej: widzowie przychodzili na spektakl z transparentami: „Ten tłum pyta/ kiedy będzie płyta”, bo tak spodobała się warstwa tekstowa i muzyczna.

Ale ten spektakl pokazał też inne podejście do historii. Tu nie tylko przywódcy solidarnościowego ruchu byli ważni. Zobaczyliśmy także ich żony, które musiały sobie radzić z codzienną krzątaniną bez wsparcia mężów, zajętych polityką i sprawami wagi państwowej. Wielka historia spotyka się tu z tą małą, ale niemniej ważną.
„1989” złamało tabu emocji. Udowodniło, że uczucie to nie kicz, tylko energia społeczna. W erze ironii i chłodnego dystansu musical stał się tym, czym niegdyś był dramat romantyczny: formą dla ludzi, nie dla elity. Śpiew wrócił jako język wspólnoty, tańczący na cienkiej granicy między sztuką a życiem. A duch czasów sprzyja, bo w świecie, w którym rządzą emocje, muzyka jest walutą prawdy.

Herstory zamiast history
Warto zaznaczyć, że „Hamilton” zmienił wiele. Za tym wszystkim idą następne spektakle. „Rodzina Adamsów” ( w Polsce w reżyserii m.in. Jacka Mikołajczyka w warszawskiej Syrenie), makabreska z wyczuciem muzycznym i poczuciem humoru opowiadająca o skomplikowaniu relacji rodzinnych, pełna bon-motów do cytowania („żywa czy martwa – rodzina to rodzina”, „normalność to iluzja”, „krzykliwe kolory zostawmy ludziom bez wyobraźni”, „odległość jest najlepsza dla romansu”).
Albo „The Six” (ostatnio przeniesione w reżyserii Katarzyny Chlebny na scenę krakowskiego teatru Variete) – rzecz o kolejnych żonach Henryka VIII, a tak naprawdę o gorsecie uciskającym w historii kobiety aż do utraty tchu. Kolejne kobiety w życiu angielskiego władcy zamieniają swoją historię w eks-show – royal pop rebelię, w której gilotyna ustępuje mikrofonowi. Nie jest to retrospekcja z pomnikiem w tle, lecz scena, na której Katarzyna Aragońska, Anna Boleyn, Jane Seymour, Anna z Kleve, Katarzyna Howard i Katarzyna Parr – każda z osobna – staje się ikoną pop-kultury (jak Beyoncé, Adele czy Rihanna), odzyskując głos, który wieki temu został stłumiony.

Reżyserka Katarzyna Chlebny w polskiej wersji spektaklu podkreśla, że to nie wyścig o tytuł „najbardziej cierpiącej”, lecz hymn siostrzanego wsparcia: walka o sprawiedliwość staje się wspólnym ruchomym rytmem, a nie solo-lamentem pojedynczej kobiety.
Tu musical nie tylko śpiewa historię, ale zmienia narrację z „history” na „herstory”. Publiczność wysłuchuje więc nie tylko melodii, ale manifestu: siła tkwi we wspólnocie. Królowe przestały być ofiarami, a stały się dyrygentkami własnego życia.
Trzecia droga
Wojciech Kościelniak już dawno to przeczuwał. Dla niego między dramatem a musicalem istnieje szczelina. Nie Broadway, nie kabaret, ale coś, co można nazwać „musicalem sumienia narodowego”. Od „Lalki” po „Chłopów” – u niego śpiewają nie tylko bohaterowie, ale i pejzaże, wioski, jarmarki, wspólnoty.

Ostatnio sięgnął po „Folwark zwierzęcy”. To musical, który próbuje połączyć rytm rewolty z moralitetem o władzy. Orwellowski świat przemieniony w muzyczny teatr ma w sobie siłę metafory – świnie i konie, kury i psy nie są tu realistycznymi maskotkami, lecz lustrami ludzkich mechanizmów. Scenografia przypomina stodołę, która obraca się razem z historią, przypominając o cykliczności społecznych zjawisk, które wcale nie przemijają, a wracają co jakiś czas.
Kościelniak po raz kolejny pokazuje, że potrafi zbudować świat z muzyki, ruchu i światła. Jeśli z czegoś tworzyć tu zarzut, to z tego, że muzyka – wbrew standardom gatunku – nie zawsze niesie akcję do przodu. W klasycznym musicalu piosenki są jak silnik: popychają fabułę, tłumaczą emocje, otwierają kolejne rozdziały. W „Folwarku” bywają raczej przystankami niż napędem, momentami zawieszenia, w których tempo siada, a uwaga widza się rozprasza. Te muzyczne pauzy, choć estetycznie dopracowane, nie rozwijają dramaturgii.
Za to w warstwie wykonawczej trudno o zarzuty. Obsada Teatru Ludowego oraz doproszeni aktorzy śpiewają i tańczą z pasją, działają jak precyzyjny organizm. Sceny zbiorowe imponują rozmachem, a chóralne frazy mają moc zbiorowego uniesienia. To musical, który zachwyca formą, czyli rytmem ciał, synchronem głosów, precyzją ruchu. Kościelniak, który od lat buduje język między dramatem a muzyką, znowu udowadnia, że potrafi wydobyć z aktorów pełną skalę emocji, od liryzmu po gniew.
Jednocześnie reżyser zachowuje polityczne ostrze Orwella. W świecie, w którym świnie mówią jak ludzie, a ludzie zachowują się jak świnie, wszystko brzmi boleśnie aktualnie. Na folwarku Kościelniaka nie ma bajkowej moralności. Jest raczej cyniczny song o władzy i pamięci, o społeczeństwie, które po każdej rewolucji wraca do starych nawyków. Śpiew i taniec stają się tu komentarzem do współczesności: rytmicznym, momentami prześmiewczym, ale zawsze celnie wymierzonym.
Główne wnioski
- Spektakl „Hamilton” przypomniał, że musical może opowiadać o sprawach ważnych.
- Musical stał się w Polsce pełnoprawnym językiem teatru, łącząc emocję, rytm i refleksję.
- Współczesne spektakle - od „1989” po „Człowieka z papieru” - pokazują, że muzyka może być narzędziem krytyki społecznej.