Kategoria artykułu: Sport

„Chociaż makaron bardzo lubimy, to dziś Włochom wpier…imy”. Jan Rudnow tłumaczy swoje nietypowe odprawy motywacyjne (WYWIAD)

25 lat temu na mecz z Ruchem Chorzów przyleciał naszpikowany gwiazdami Inter Mediolan. Na przedmeczowej odprawie ówczesny trener Ruchu Jan Rudnow przygotował dla piłkarzy zaskakującą rymowankę. Opowiada, dlaczego postawił akurat na taką formę motywacji zawodników. Mówi też, dlaczego Włodzimierz Lubański był lepszym piłkarzem od Roberta Lewandowskiego i co sprawiło, że on sam w reprezentacji Polski zagrał tylko raz.

W 2000 roku Ruch Chorzów zagrał przeciwko Interowi w I rundzie Pucharu UEFA. "Niebiescy" wyraźnie przegrali dwumecz i pożegnali się z rozgrywkami. Na zdjęciu Dario Simić i Robert Górski.
W 2000 r. Ruch Chorzów zagrał przeciwko Interowi w I rundzie Pucharu UEFA. „Niebiescy” wyraźnie przegrali dwumecz i pożegnali się z rozgrywkami. Na zdjęciu Dario Simić i Robert Górski. Fot. PAP/Roman Koszowski

Z tego artykułu dowiesz się…

  1. Jakie nietypowe techniki motywacyjne stosował wobec piłkarzy Jan Rudnow.
  2. Dlaczego, jego zdaniem, Włodzimierz Lubański był lepszym piłkarzem niż Robert Lewandowski.
  3. W jakich okolicznościach Jan Rudnow doznał kontuzji, która ostatecznie doprowadziła go do zakończenia kariery.
Loading the Elevenlabs Text to Speech AudioNative Player...

Warto wiedzieć

Jan Rudnow

Wieloletni obrońca Ruchu Chorzów. Z „Niebieskimi” sięgnął po mistrzostwo Polski w 1968 r. Ma na koncie jeden występ w reprezentacji Polski. Po zakończeniu kariery zawodniczej krótko pracował jako trener piłkarski.

Michał Banasiak: „Chociaż makaron bardzo lubimy, to dziś Włochom wpier…imy” – rzeczywiście tymi słowami motywował pan zawodników Ruchu przed meczem z Interem w 2000 r.?

Jan Rudnow, były piłkarz i trener piłkarski: Wyszło na to, że trener Ruchu jest dupkiem i nie ma pojęcia o piłce. A to zdanie było po pierwsze na zakończenie normalnej, taktycznej odprawy, a po drugie każdy mecz kończyłem taką, nazwijmy to, „sentencją”. Jakieś dwa rymowane zdania, żeby rozluźnić atmosferę. 30-40 minut ładowania do głowy kwestii meczowych i nagle strzał w zupełnie innym kierunku. Wtedy z zawodników schodzi ciśnienie.

To się według pana sprawdzało?

Chyba tak, bo przed tym meczem z Interem, dostałem po odprawie brawa. Zawodnicy wyszli na mecz tak zmotywowani, że Inter sztycha nie mógł zrobić w pierwszej połowie. A przecież tam grali Clarence Seedorf, Robbie Keane, Ivan Cordoba, Laurent Blanc, Alvaro Recoba. Trener Lippi schodził do szatni zielony. Ale po przerwie się posypało i w 10 minut pokazali nam miejsce w szeregu. Do dzisiaj chodzi mi po głowie sytuacja, w której Mariusz Masternak wybija piłkę na rzut rożny, a po nim pada pierwszy gol. Gdyby wtedy wybił na aut, kto wie, jak by się to skończyło...

Clarence Seedorf walczy o piłkę z Damianem Gorawskim
Clarence Seedorf walczy o piłkę z Damianem Gorawskim. Fot. EPA Janek Skarżyński/js/gh

Takie pojedyncze sytuacje potrafią zdecydować nie tylko o wyniku meczu, ale nawet o całej piłkarskiej karierze. Tak było w pana przypadku: jeden gol zaważył na transferze do dużego klubu.

Zaczynałem grę w piłkę w Lechii Mysłowice. W każdy weekend grało się wtedy po dwa, trzy mecze dla drużyn w różnych kategoriach wiekowych. Przepisy tego nie zabraniały. I faktycznie był taki mecz z rezerwami Ruchu Chorzów, w którym byliśmy przy piłce dosłownie ze dwa razy – na początku meczu i potem jakoś w drugiej połowie. Barcelona ma mecze, w których jest przy piłce przez 80 proc. czasu gry. Ruch miał wtedy 99 proc. Atakowali bez przerwy i mieliśmy furę szczęścia, że nam nie strzelili. Albo nie trafiali, albo nasz bramkarz świetnie bronił. No i w końcu, gdy raz udało nam się dostać pod ich bramkę, wykorzystałem swoją szybkość i strzeliłem na 1:0 dla nas. Zapamiętali mnie i chwilę później grałem już w Chorzowie.

Dużo brakowało, by zamiast gry w piłkę wybrał pan lekkoatletykę?

Kilkunastu centymetrów. Trenowałem lekkoatletykę i miałem dość dobre wyniki. Oszczepem rzucałem blisko 50 metrów, dyskiem też nieźle. Ale specjalizowałem się w skoku wzwyż – skakałem razem z Edwardem Czernikiem, który bił wtedy rekordy Polski. Mój rekord życiowy to 191 cm – prawie 20 cm przewyższenia względem mojego wzrostu. I właśnie tego wzrostu zabrakło, bo skoczność była.

Stefan Holm też nie był wysoki, a został i mistrzem olimpijskim i czterokrotnym mistrzem świata na hali.

Nie był wysoki, ale prawie 10 cm wyższy ode mnie. To dużo. W Mysłowicach mieliśmy silną sekcję lekkoatletyczną, bo poza wspomnianym Czernikiem trenował tam, chociażby Andrzej Stalmach – pierwszy Polak, który skoczył w dal powyżej 8 metrów. Ale po liceum zdałem sobie sprawę, że chociaż mam dobre wyniki, to pewnego poziomu nie osiągnę. I skupiłem się na piłce.

Przejście do Ruchu, który w latach 60. należał do krajowej czołówki, to był dla młodego zawodnika duży skok?

Na początku nie grałem w seniorach, ale nawet w drużynach młodzieżowych były duże oczekiwania. W 1965 r. zdobyliśmy mistrzostwo Polski juniorów. Łatwo nie było, bo najpierw czekały nas trudne eliminacje na Śląsku. Potem graliśmy turniej półfinałowy w Łodzi, gdzie w ostatnim meczu ograliśmy drużynę Hali Łódź. To dziś zapomniany, ale wtedy bardzo mocny zespół, specjalizujący się w szkoleniu młodzieży. Mecz był trudny, ale wygraliśmy 3:2 i pojechaliśmy na finały do Torunia. Tam spotkaliśmy się z Zagłębiem Sosnowiec, które wcześniej już ograliśmy u nas, na Śląsku. Jasiu Leszczyński od nich powiedział przed meczem: „my już zapomnieliśmy o tej porażce”. No to im przypomnieliśmy i wygraliśmy 5:0.

A w finale wygrana z Legią. Było świętowanie?

Było, chociaż ja akurat nie miałem na nie siły.

Aż tak wyczerpujący był to turniej?

Przed pierwszym meczem założyłem wkręcane korki. W zasadzie to nabijane, które specjalnie zrobił dla mnie nasz szewc. Nabił korki na buty kolarskie, które były materiałowe, miękkie i fajnie przylegały do stopy. Ale co z tego, skoro od biegania po twardym, wyschniętym boisku miałem całe nogi w pęcherzach. Pojechaliśmy do szpitala, gdzie pęcherze mi pozrywali, a rany odkazili kalią. W finale w zasadzie nie powinienem grać, ale trener powiedział, że decyzja należy do mnie. No i oczywiście stwierdziłem, że gram. Mecz wytrzymałem, ale jak adrenalina zeszła, to w szatni zemdlałem. A potem przez dłuższy czas miałem problemy z chodzeniem.

Po tym mistrzostwie w klubowej gablocie wywieszono zdjęcia całej drużyny, włącznie z jej kierownictwem. Tytuły juniorskie miały wtedy aż taką wagę?

Nasze mistrzostwo było pierwszym juniorskim w historii klubu, więc wszyscy o tym mówili. To była tak mocna drużyna, że jak pierwszy zespół miał grać sparing, to trenerzy nie szukali innego klubu, tylko zapraszali nas. Oczywiście przegrywaliśmy, ale po równej walce. Nie było kompromitacji. Zresztą kilku z nas szybko awansowało do pierwszego składu. Bronek Bula, Jasiu Orzoł. Ja na debiut czekałem trzy miesiące, czyli jak na owe czasy bardzo, bardzo krótko. To był mecz z Górnikiem Zabrze.

Górnikiem, który w tym okresie wygrał ligę pięć razy z rzędu.

Górnika można było wtedy wystawić jako reprezentację Polski. Hubert Kostka, Jan Gomola, Jan Wraży, Roman Lentner, Henryk Latocha, Erwin Wilczek, Jerzy Musiałek – wszyscy grali w kadrze narodowej. W ogóle z Górnego Śląska pochodziło wtedy jakieś 80 proc. reprezentantów – najwięcej z Górnika.

Ale w 1968 r. udało się zakończyć passę Górnika i to Ruch wygrał ligę.

Naszą siłą była gra zespołowa. Od robienia gry byli mistrzowie – Zyga Maszczyk, Antek Nieroba, Bronek Bula. Ale oprócz nich potrzeba było zawodników od czarnej roboty – rzemieślników, takich jak ja. O mistrzostwie zadecydowała wtedy ostatnia kolejka. Musieliśmy ograć Górnika, żeby mieć pewność, że zdobędziemy tytuł. Gdybyśmy nie wygrali, wszystko zależałoby od meczu walczącej z nami o tytuł Legii. Wygraliśmy 3:1. Natomiast Legia i tak przegrała swój mecz w Rzeszowie. Dzięki temu Stal Rzeszów się utrzymała. Nie było wtedy telefonów komórkowych ani internetu, ale myślę, że na krótkich falach mogli poznać nasz wynik i trochę pomóc Stali.

Po tym meczu był mistrzowski bankiet?

Dostaliśmy premie, a w restauracji naprzeciwko stadionu była impreza. Przyszło bardzo dużo osób, nawet ówczesny trener reprezentacji Ryszard Koncewicz. Ktoś go wtedy zapytał, dlaczego tak mało zawodników Ruchu gra w kadrze. A on na to, ze swoim charakterystycznym lwowskim akcentem, że musiałby wziąć całą naszą jedenastkę, bo wtedy jesteśmy silni. Pewnie dlatego od nas regularnie grywał w kadrze w zasadzie tylko „Ojga” Faber. Więcej grałby też Bronek Bula, ale na jego pozycji nie do ruszenia był Kaziu Deyna.

Pytam o bankiet, bo dwa dni po meczu o mistrzostwo znowu graliście z Górnikiem – tym razem finał Pucharu Polski. I tam wynik był zupełnie inny – 0:3.

Do gry wrócił Lubański i strzelił nam trzy bramki. Myślę, że nie mieliśmy takiej motywacji na ten mecz, bo jeden tytuł już zdobyliśmy. Poza tym i mistrzostwo i puchar zostawały na Śląsku, więc kibice obu klubów mogli się cieszyć. I my, i Górnik awansowaliśmy do europejskich pucharów.

Młodzieżowa reprezentacja Polski przed meczem z Reprezentacją Armii Iraku. Od lewej: Władysław Grotyński, Jerzy Gorgoń, Krystian Michallik, Joachim Stachuła, Jan Rudnow, Gerard Pawlik, Edward Biernacki, Gerard Rother, Bronisław Bula, Ryszard Szymczak, Jerzy Wyrobek.
Młodzieżowa reprezentacja Polski przed meczem z Reprezentacją Armii Iraku. Od lewej: Władysław Grotyński, Jerzy Gorgoń, Krystian Michallik, Joachim Stachuła, Jan Rudnow, Gerard Pawlik, Edward Biernacki, Gerard Rother, Bronisław Bula, Ryszard Szymczak, Jerzy Wyrobek. Fot. archiwum Jana Rudnowa

Lubański był najtrudniejszy do upilnowania w lidze?

To była perła. Raz, gdy go pilnowałem, strzelił mi trzy bramki. Jurkowi Wyrobkowi też strzelił trzy bramki, gdy ten miał go kryć. Lubański był bardzo szybki, skoczny. Dobrze grał i głową, i lewą nogą, i prawą. Do tego miał takie odejście, że nikt nie potrafił w porę za nim ruszyć. Jak ja zareagowałem po setnej czy dwusetnej sekundzie, to on był już przede mną i nie dało się go dogonić. Chociaż też byłem szybki. A do tego miał zmysł do gry kombinacyjnej i Zygę Szołtysika za sobą. To był taki duet, że nasza dzisiejsza reprezentacja może tylko pozazdrościć. To dzięki nim Górnik zagrał w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Ktoś powie, że to przez fart, przez rzut monetą. Ale do momentu tego rzutu trzeba było dotrzeć. Uważam, że Włodek Lubański był największym talentem w historii polskiej piłki.

Rozumiem, że gdyby miał pan stworzyć ranking polskich piłkarzy wszech czasów, Włodzimierz Lubański znalazłby się w nim przed Robertem Lewandowskim?

Lewandowski to jest światowa czołówka, ale to przede wszystkim wyśmienity egzekutor, na którego pracuje drużyna. A Włodek potrafił sam zrobić wynik. Wziąć piłkę na 30 metrze, minąć kilku zawodników i strzelić gola. Kiedyś Lewandowski w meczu Polski ze Słowenią zrobił coś jak Lubański. Ale to było raz. A Włodek robił takie akcje regularnie. Niestety, zatrzymały go kontuzje. Niektórzy mówią, że przecież wrócił do grania i dalej grał na swoim poziomie. To nieprawda. Jeśli ktoś tak mówi, to chyba nie widział Lubańskiego sprzed kontuzji.

Wspomniał pan, że większość kadry stanowili w tamtych czasach zawodnicy ze Śląska. Pan też dostał szansę gry w reprezentacji.

Regularnie grałem w młodzieżówce, prowadzonej przez trenera Kazimierza Górskiego. A że gra pierwszej reprezentacji kulała, to dokooptowano do niej kilku zawodników właśnie z młodzieżówki – w tym mnie. Wygraliśmy 1:0 z Irlandią i bardzo żałowałem, że trener nie powołał mnie na kolejne mecze, bo wtedy tworzyła się grupa na igrzyska olimpijskie w Monachium. Zamiast tego wróciłem do młodzieżówki i poleciałem z nią na mecze do Iraku.

I tam jedna boiskowa sytuacja zadecydowała o pana dalszych losach?

Ten wyjazd z młodzieżówką w zasadzie zakończył moją karierę. Najpierw graliśmy mecze z reprezentacją Iraku i drużyną tamtejszej armii. A na koniec ze Zjednoczoną Republiką Arabską, czyli dzisiejszym Egiptem. Nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego: dośrodkowanie w pole karne, ja walczę o górną piłkę z Egipcjaninem i jak spadamy, to on mnie przygniata swoim ciężarem. Lądowałem na lewej nodze i poczułem chrupnięcie w kolanie. Przybiegł lekarz, potraktował to chlorkiem i miałem wrócić do gry, ale już po dwóch minutach nie mogłem się ruszyć. W hotelu wziąłem gorącą kąpiel i – co już teraz wiem – tylko sobie zaszkodziłem, bo taki uraz należy przede wszystkim schładzać. Bałem się, że kolano mi pęknie – tak spuchło. Po powrocie do Polski wstawiono mi sztuczne więzadła. Miałem 21 lat i na dobrą sprawę skończyłem poważne granie.

Jan Rudnow opuszcza boisko z bólem kolana. W konsekwencji kontuzji już nigdy nie wróci do pełni formy sprzed urazu.
Jan Rudnow opuszcza boisko z bólem kolana. Po kontuzji już nigdy nie wróci do pełni formy sprzed urazu. Fot. archiwum Jana Rudnowa

Czyli trochę jak z Lubańskim? Nadal grał pan w piłkę, ale to już nie było to?

W sumie miałem cztery operacje na to kolano. Co się podleczyłem – znowu coś się przyplątywało. Z żalem obserwowałem jak uciekały mi mecze Ruchu w pucharach, mecze w kadrze. A do czasu tego urazu wszystko szło zgodnie z planem. Najpierw mistrzostwo Polski juniorów, potem debiut w seniorach Ruchu i też mistrzostwo Polski. Dalej była kadra młodzieżowa, debiut w pierwszej reprezentacji i kadra olimpijska. Kto wie, co byłoby dalej…

Kontuzje pokrzyżowały plany na kadrę, ale w końcu i w Ruchu panu podziękowano. Trafił pan do II ligi. To było bolesne doświadczenie?

Ruch był dla mnie wszystkim i bardzo przeżyłem to odejście. Po dwóch latach gry w Bielsku-Białej spotkał się ze mną ówczesny trener Ruchu Michal Viczan i zaproponował, żebym wrócił. Nie trzeba było dwa razy powtarzać! Miałem wielką satysfakcję, że odbudowałem się na tyle, by móc jeszcze raz zagrać dla Ruchu. Cieszyłem się, tym bardziej że udowodniłem tym, którzy mnie skreślili, że nie mieli racji.

Fragment artykułu o debiucie Jana Rudnowa w reprezentacji Polski
Prasa wiązała duże nadzieje z debiutem Jana Rudnowa w reprezentacji Polski. Przed meczem z Irlandią dziennikarze spekulowali, że jeśli zaliczy dobry występ, może regularnie grać w drużynie narodowej. Fot. archiwum Jana Rudnowa

Kiedyś, żeby wyjechać do zagranicznej, ligi trzeba było skończyć odpowiedni wiek albo sobie to załatwić. Wielu pana kolegów – Bronisław Bula, Zygmunt Maszczyk, Joachim Marx, Eugeniusz Faber – wcześniej czy później się na to zdecydowało. Tę możliwość też zabrała kontuzja?

Tak. Ale tym razem prawe. Byłem już po słowie z Polonią Sydney i miałem załatwiać papiery, żeby polecieć do Australii. I tuż przed wysłaniem do prezesa Polonii listu potwierdzającego mój przylot, w meczu ROW-em z Rybnik strzeliło mi zdrowe dotychczas kolano. Temat wyjazdu upadł.

Piłkarze grający w latach 60. czy 70. wspominają, że na treningach pracowało się przede wszystkim nad kondycją i siłą. W Ruchu też trzeba było się nabiegać?

Okres przygotowawczy był bardzo długi. Kończyliśmy grę w grudniu, a zaczynaliśmy w marcu. To była sztuka, żeby przez cztery miesiące bez grania człowieka porządnie przygotować. Nie było trenażerów, atlasów, a przecież mimo to siłowo, wytrzymałościowo i kondycyjnie byliśmy przygotowani perfekcyjnie. Mnóstwo biegania, dużo przerzucania ciężarów, bieganie z obciążeniem. Pewnie dzisiejsi spece od treningu sportowego robiliby wielkie oczy na ówczesne metody, ale fakt jest taki, że kondycję miałem na rozegranie dwóch spotkań. Inna sprawa czy to było w zgodzie z fizjologią człowieka i faktycznymi potrzebami.

Poza boiskiem też dbaliście o kondycję? Przedmeczowa kawka u Antoniego Piechniczka była faktycznie kawką czy raczej „kawką”?

Powiem tak: ja byłem totalnym abstynentem aż do zakończenia kariery. Wystrzegałem się alkoholu i papierosów. Wychodziłem z założenia, że jak coś robisz i chcesz być w tym dobry, to wszystkie inne rzeczy idą na bok. Poświęciłem się piłce tak bardzo, że nawet studia na AWF-ie zacząłem dopiero po skończeniu kariery. Ale byli tacy co i na boisku, i poza boiskiem dawali z siebie wszystko. Bez nazwisk, ale…podziwiałem ich! Natomiast każdy znał umiar i wiedział, że jak przesadzi, to zaszkodzi całej drużynie. Ale wtedy i na trybunach wszystko wyglądało inaczej. Było piwo, była nawet wódka. A i tak kilkadziesiąt tysięcy ludzi bawiło się bez żadnych ekscesów.

Główne wnioski

  1. Dobrze rozwijającą się karierę Jana Rudnowa zatrzymała kontuzja kolana. To przez nią jego licznik rozgrywek w reprezentacji zatrzymał się na jednym meczu.
  2. Według Jana Rudnowa Włodzimierz Lubański był lepszym piłkarzem niż Robert Lewandowski. Rozwój kariery Lubańskiego zatrzymała kontuzja, po której już nigdy nie wrócił do wielkiej gry.
  3. Po zakończeniu kariery piłkarskiej Jan Rudnow krótko pracował jako trener. Miał m.in. okazję prowadzić Ruch Chorzów w meczu przeciwko Interowi. Zasłynął wtedy specyficzną metodą motywacji, prezentując piłkarzom wulgarną rymowankę.