Pilne
Sprawdź relację:
Dzieje się!
Polityka Świat

Doradczyni prezydenta Busha: w polityce liczy się jedno – gospodarka (WYWIAD)

– Trump w swoim wystąpieniu podczas Zgromadzenia Ogólnego ONZ mocno poparł Ukrainę. To istotna zmiana tonu. Myślę, że możemy mówić o „ostrożnym optymizmie” – przekonuje Candida „Candi” P. Wolff, globalna szefowa relacji z rządami w Citi, a wcześniej doradczyni prezydenta USA George’a W. Busha. Wolff analizuje również podziały w amerykańskim społeczeństwie oraz przedstawia aktualny układ sił wśród Republikanów i Demokratów. Mówi także o tym, jak będzie wyglądało zaangażowanie USA w Azji i Europie.

– Myślę, że Stany Zjednoczone dadzą Ukrainie więcej przestrzeni – może dodatkowe uzbrojenie, ale przede wszystkim możliwość działania i negocjacji. Candi Wolff ma także nadzieję na pozytywny koniec wojny dla Ukrainy. Fot. Citi Handlowy

Z tego artykułu dowiesz się…

  1. Jak, zdaniem Wolff, w najbliższej przyszłości będzie wyglądać amerykańskie zaangażowanie w Europie i Azji.
  2. Kiedy – według byłej doradczyni prezydenta USA – zakończy się shutdown amerykańskiego rządu.
  3. Dlaczego Partia Republikańska zjednoczyła się wokół Donalda Trumpa, a Demokraci znaleźli się w trudnym do rozwiązania klinczu.
Loading the Elevenlabs Text to Speech AudioNative Player...

Warto wiedzieć

Candida „Candi" P. Wolff – globalna szefowa relacji z rządami w Citi

Candida „Candi” P. Wolff ma ponad 25 lat doświadczenia w obszarze public affairs. Od stycznia 2005 r. do grudnia 2007 r. pełniła funkcję doradcy prezydenta do spraw relacji legislacyjnych w Białym Domu – jako pierwsza kobieta na tym stanowisku. Była główną łączniczką prezydenta George’a W. Busha z Kongresem, promując jego agendę polityczną wśród kongresmenów.

Doradzała prezydentowi w kwestiach związanych z legislacją dotyczącą gospodarki, spraw wewnętrznych, międzynarodowych oraz bezpieczeństwa narodowego. Pełniła także funkcję szefowej ds. relacji legislacyjnych w biurze wiceprezydenta Dicka Cheneya i przez osiem lat pracowała w Senacie USA, zajmując kluczowe stanowiska w strukturach Republikanów.

Przed dołączeniem do Citi w maju 2011 r. była partnerką w kancelarii Hogan Lovells, gdzie reprezentowała klientów w sprawach legislacyjnych przed Kongresem i administracją. Ukończyła studia licencjackie z matematyki i nauk politycznych na Mount Holyoke College oraz studia prawnicze na George Washington University School of Law.

Krzysztof Figlarz, XYZ: Prezydent Donald Trump ogłosił 9 października zawieszenie broni w Strefie Gazy. Wielokrotnie podkreślał też, że bardzo zależy mu, by być „prezydentem pokoju”. Czy dążenie do stabilizacji na Bliskim Wschodzie jest dla administracji USA równie ważne jak zakończenie wojny w Ukrainie?

Candida "Candi" P. Wolff, globalna szefowa relacji z rządami w Citi: Kiedy Trump obejmował urząd, rzeczywiście koncentrował się na osiągnięciu pokoju zarówno na Bliskim Wschodzie, jak i w relacjach między Rosją a Ukrainą. Zajmował się także Chinami – choć w tym przypadku chodziło bardziej o kwestie gospodarcze niż militarne.

Wyraźnie było widać, że administracja dąży do zmniejszenia napięć w kluczowych regionach świata – na Bliskim Wschodzie, w Europie Wschodniej i w Azji. Sam prezydent wielokrotnie powtarzał, że „nie znosi niekończących się wojen”. Chce pokoju, chce zakończyć bezsensowne konflikty – tak postrzegają to w Białym Domu.

Dzisiejsze doniesienia o zawieszeniu broni są więc bardzo pozytywne. Z tego, co słyszę od źródeł z regionu i ze Stanów, sytuacja wygląda obiecująco. Oczywiście Bliski Wschód to zawsze trudny teren – tu historia zna wiele wzlotów i upadków. Ale tym razem wydaje się, że panuje przekonanie, iż rozejm się utrzyma, zakładnicy wrócą do domów, a kolejne elementy porozumienia zostaną wdrożone.

Sądzę też, że duże znaczenie ma osobiste zaangażowanie Trumpa – wywiera presję na premiera Netanjahu, by osiągnąć porozumienie. Z drugiej strony Katar i inne państwa arabskie naciskają na Hamas. Gdy obie strony odczuwają presję, trudniej im się wycofać.

A jeśli chodzi o pytanie, czy dla Trumpa ważniejszy jest Bliski Wschód, czy Ukraina – uważam, że oba kierunki są dla niego istotne.

Presja na sojuszników NATO, ale też ostrożny optymizm

Krążą pogłoski, że liczba amerykańskich żołnierzy w Europie może zostać zmniejszona. Wciąż jednak brakuje oficjalnych informacji w tej sprawie. Czy Europejczycy powinni się tym martwić?

Trudno dziś udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Czekamy na publikację nowej strategii bezpieczeństwa narodowego i strategii obronnej, które pokażą, jakie priorytety wyznaczy sobie administracja.

Od czasów Baracka Obamy Stany Zjednoczone systematycznie „pivotują” w stronę Azji. Trump ten kierunek utrzymał, a Biden kontynuował. Nie wiemy jednak, co dokładnie oznacza to w praktyce. Jeśli Chiny pozostaną postrzegane jako główny rywal – również militarny – może dojść do przesunięcia części sił.

Już dziś widoczna jest presja na sojuszników NATO, by zwiększali wydatki na obronność. Gdyby USA faktycznie ograniczyły swoją obecność wojskową w Europie, większa odpowiedzialność spadłaby na państwa europejskie. Budżet Stanów Zjednoczonych nie jest nieograniczony.

Trump często wysyła sprzeczne sygnały w sprawie wojny rosyjsko-ukraińskiej. Raz rozmawia z Putinem, innym razem krytykuje Zełenskiego, a później deklaruje wsparcie dla Ukrainy. Jak to interpretować?

To w dużej mierze jego styl. Trump celowo wprowadza element niepewności – to jego sposób prowadzenia negocjacji. Uważa, że utrzymanie pewnego poziomu nieprzewidywalności sprawia, iż przeciwnicy nie wiedzą, czego się spodziewać, i nie mogą odczytać wszystkich jego kart.

Podczas Zgromadzenia Ogólnego ONZ Trump jednoznacznie poparł Ukrainę. To istotna zmiana tonu. Myślę, że możemy mówić o „ostrożnym optymizmie” – takie określenie padło podczas Warsaw Security Forum.

Sądzę, że Stany Zjednoczone dadzą Ukrainie więcej przestrzeni – może dodatkowe uzbrojenie, ale przede wszystkim większą swobodę działania i negocjacji. Coraz częściej słychać opinie, że Ukraina może wygrać – przynajmniej częściowo. Zobaczymy, jak sytuacja rozwinie się zimą i co przyniesie wiosna 2026 r., gdy miną cztery lata od rozpoczęcia wojny.

Co nadal łączy Amerykanów?

Podziały polityczne są zjawiskiem globalnym – występują w całej Europie, ale w Stanach Zjednoczonych przybierają szczególnie silne formy. Różnice pogłębiają się, a ostatnie wydarzenia – jak zamach na Charliego Kirka – tylko zaostrzyły debatę publiczną i temperaturę sporów w sieci. Czy jest jeszcze coś, co nadal łączy Amerykanów, niezależnie od ich poglądów politycznych?

Odpowiedź brzmi: tak. Choć media skupiają się na podziałach, w codziennym życiu ludzie są częściej zjednoczeni, niż mogłoby się wydawać. Nadal łączy ich miłość do kraju, przywiązanie do demokracji i do wartości obywatelskich. Oczywiście istnieją różnice w poglądach na to, jak ta demokracja powinna funkcjonować, ale fundament pozostaje wspólny.

Warto pamiętać, że mimo ostrych sporów w mediach w Kongresie wciąż uchwala się ustawy ponadpartyjnie. Tyle że nie trafiają one na pierwsze strony gazet – bo gdy jakaś sprawa staje się medialna, natychmiast ulega upolitycznieniu.

Mam pełne przekonanie co do stabilności systemu demokratycznego w USA. Instytucje, które zostały stworzone, działają dobrze i są najlepszym gwarantem trwałości demokracji. To bardzo ważne – szczególnie dziś, gdy świat przyspiesza. Technologia, sztuczna inteligencja, zalew informacji – wszystko to może przytłaczać. Tym bardziej potrzebna jest stabilna struktura, dająca ludziom poczucie bezpieczeństwa.

Ostatnie lata rzeczywiście były trudne – pandemia, wojna, inflacja. W takich realiach trudno zachować spokój...

Zgadzam się. Myślę, że im bardziej sytuacja się zaostrza, tym bardziej potrzebny jest spokój. W pewnym momencie po prostu mówisz sobie: „OK, damy radę przez to przejść”. Jestem optymistką – wierzę w siłę amerykańskich instytucji i w to, że ludzie chcą po prostu żyć normalnie.

Najważniejsze jest dziś to, aby Stany Zjednoczone miały silną gospodarkę i stabilny rynek pracy. To dla Amerykanów kluczowe – dobra praca i godne wynagrodzenie.

Na końcu wszystko i tak sprowadza się do gospodarki. Można dyskutować o polityce zagranicznej, ale w polityce wewnętrznej zawsze chodzi o jedno – o gospodarkę.

Candida "Candi" P. Wolff. Fot. materiały Citi Handlowy

Zawieszenie amerykańskiego rządu kiedyś musi się skończyć

Rząd federalny jest obecnie sparaliżowany z powodu shutdownu. Republikanie obwiniają Demokratów, a Demokraci odpowiadają, że nie chcą cięć wydatków na opiekę zdrowotną dla osób ubogich. Republikanie nie chcą o tym słyszeć. Czy w związku z tym można spodziewać się szybkiego porozumienia?

Szybkiego? Nie wiem. Porozumienia? Tak. Rząd nie może pozostawać zamknięty w nieskończoność – pytanie tylko, jak długo to potrwa. Czasem dwa dni, czasem trzydzieści. Ostatni shutdown trwał 35 dni – siedem lat temu.

Im dłużej trwa paraliż, tym większa presja społeczna. Ludzie zaczynają się niepokoić o wypłaty dla pracowników federalnych, o funkcjonowanie lotnisk czy o bezpieczeństwo. Wtedy politycy muszą usiąść do stołu.

Rząd po prostu musi działać. Zamknięcie go jest łatwe, ale znacznie trudniej je zakończyć, bo obie strony potrzebują poczucia zwycięstwa. Teraz muszą ustalić, na jakie ustępstwa się zgodzą i w jaki sposób zarówno Republikanie, jak i Demokraci będą mogli ogłosić sukces.

Nowa tożsamość Demokratów...

Demokraci po ostatnich porażkach szukają nowego lidera. Na fali popularności znajduje się gubernator Kalifornii Gavin Newsom, który zdobywa rozgłos, parodiując styl komunikacji Donalda Trumpa. Czy w taki prześmiewczy sposób dziś wyłaniają się liderzy Demokratów, czy to tylko strategia samego Newsoma, a prawdziwy lider dopiero się pojawi?

Za wcześnie, by to przesądzać. W amerykańskiej polityce jeden miesiąc potrafi zmienić wszystko. Nowy lider Demokratów wyłoni się w prawyborach – zapewne w przyszłym roku.

Partia doskonale wie, że nie wystarczy być „anty-Trumpem”. Musi przedstawić własną wizję. Dlatego w jej szeregach trwa dyskusja: czy obrać kurs bardziej progresywny, czy raczej centrowy. To zresztą podobna walka, jak ta tocząca się w Partii Republikańskiej – o to, co dziś znaczy być republikaninem, a wśród Demokratów – co znaczy być demokratą.

Trump stworzył szeroką koalicję wyborców klasy pracującej, w tym wielu przedstawicieli mniejszości etnicznych. Demokraci będą musieli odzyskać część tych głosów, bo sama elita partyjna nie wystarczy do zwycięstwa w Kolegium Elektorów.

Jednocześnie Republikanie również stoją przed wyzwaniem – czy uda im się utrzymać tę koalicję po Trumpie? Myślę, że właśnie dlatego prezydent tak bardzo dba o swoją spuściznę i o to, by przekazać ster komuś, kto potrafi zatrzymać tę bazę wyborczą. Z kolei Demokraci będą próbować zrozumieć, w jaki sposób odzyskać wyborców, o których dziś rywalizują obie partie.

Nadchodzące dwa lata będą pod tym względem naprawdę fascynujące.

...i nowy elektorat Republikanów

Czy Partia Republikańska jest dziś już całkowicie partią spod znaku „Make America Great Again”, czy istnieje w niej jeszcze jakaś wewnętrzna opozycja? Pamiętamy, że Liz Cheney – była członkini Izby Reprezentantów oraz córka wiceprezydenta Dicka Cheneya – poparła Kamalę Harris w ostatniej kampanii. Ilu republikańskich polityków jest dziś przeciwnych Donaldowi Trumpowi i jego polityce?

Widzieliśmy zjednoczenie Partii Republikańskiej wokół wielu inicjatyw przedstawionych przez prezydenta Trumpa. Nie wiemy jednak, na ile jest to trwała zmiana ideologiczna, a na ile efekt jego politycznego zwycięstwa. Trump potrafi przekonywać członków partii do poparcia swoich rozwiązań.

Czy po wyborach uzupełniających w 2026 r. może dojść do rozłamu w partii? Trudno to dziś przewidzieć. Myślę jednak, że pojawią się wśród Republikanów głosy, które będą chciały zakwestionować niektóre kierunki polityki zagranicznej, a może także gospodarczej.

Wciąż jednak mówimy o partii, która przeszła fundamentalną przemianę. Prezydent Trump przyciągnął do niej wyborców klasy pracującej i uświadomił, że dawna Partia Republikańska musi się zmienić, jeśli chce zachować większość.

Dziś średni dochód w okręgach, w których wygrywają Republikanie, wynosi ok. 50 tys. dolarów rocznie lub mniej – czyli jest uznawany za niski. Tymczasem 25 lat temu to właśnie najbogatsze okręgi były bastionami Republikanów. Dziś najzamożniejsze regiony głosują na Demokratów.

To ogromna zmiana i prawdziwe przetasowanie amerykańskiej sceny politycznej. Często słyszę pytanie: gdzie jest dziś Partia Republikańska Ronalda Reagana? Reagan miał partię klasy pracującej, ale obecnie nacjonalistyczne i populistyczne tendencje – obecne zarówno wśród Demokratów, jak i Republikanów – znacząco się nasiliły. To właśnie te frakcje są najbardziej wyraziste i medialnie atrakcyjne.

Z analiz Pollstera wynika, że dawny republikanin był konserwatywny gospodarczo – opowiadał się za wolnym rynkiem i małym rządem – a jednocześnie bardziej liberalny w kwestiach społecznych. Dziś jest odwrotnie: republikanie stają się bardziej liberalni gospodarczo, a bardziej konserwatywni społecznie. To już zupełnie inna partia niż ta z czasów Reagana.

Główne wnioski

  1. Według Candidy Wolff amerykańska administracja jest jednakowo zainteresowana osiągnięciem pokoju na Bliskim Wschodzie i w Ukrainie. Dawna doradczyni prezydenta Busha zauważa zarazem, że budżet Stanów Zjednoczonych nie jest nieograniczony. W przypadku ograniczenia obecności USA na Starym Kontynencie ciężar odpowiedzialności za bezpieczeństwo Europy spadnie na barki samych Europejczyków.
  2. Pomimo widocznych podziałów w amerykańskim społeczeństwie wciąż istnieją wartości, które łączą obywateli. Według Wolff Amerykanie są w rzeczywistości mniej podzieleni, niż sugeruje przekaz medialny, a gwarantem stabilności kraju pozostają silne instytucje państwowe.
  3. Partia Republikańska przeszła głęboką transformację – z ugrupowania elit stała się partią bliższą klasy pracującej. Z kolei Demokraci znajdują się w kluczowym momencie poszukiwania nowej tożsamości, wykraczającej poza sam „anty-trumpizm”.