Festiwal w Gdyni: mistrzowie i nowicjusze
50. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni to edycja z przytupem. Jubileusz przyciągnął takich reżyserów, jak Agnieszka Holland, Andrzej Jakimowski, Lech Majewski czy Urszula Antoniak. Mamy też prawdziwy wysyp debiutów.
Z tego artykułu dowiesz się…
- Kto z mistrzów polskiego kina pokazuje swoje filmy na jubileuszowym 50. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
- Które debiuty pełnometrażowe trafiły do konkursu głównego i o czym opowiadają.
- Dlaczego nazwisko kostiumografki Hanki Podrazy wybrzmiewa w tym roku wyjątkowo mocno.
50. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni przyciągnął największe nazwiska polskiego kina. W konkursie głównym oglądamy więc nowe dzieło Agnieszki Holland. Jest także powrót do fabuły w wykonaniu Andrzeja Jakimowskiego. Mamy też kolejną poetycką i malarską opowieść Lecha Majewskiego. Obejrzymy również film Urszuli Antoniak, której charakterystyczny język wizualny od dawna ceniony jest w Europie. To twórcy o ugruntowanej pozycji, mistrzowie, których filmy stają się wydarzeniami jeszcze przed pierwszym pokazem.
Ale my nie o tym. Tegoroczna edycja nie tylko celebruje klasyków, ale też otwiera drzwi dla nowego pokolenia. To sześć pełnometrażowych pierwszych filmów, które pokazują, że polskie kino wciąż potrafi zaskakiwać świeżością i odwagą. Opowiemy wam o nich, ale bez spoilerów.
„Capo”: gangsterska ballada bez nuty fałszu
Robert Kwilman w swoim debiucie nie bawi się w półśrodki. „Capo” to opowieść o świecie poza prawem, ale nie jest to klasyczna gangsterska ballada, jaką znamy z kina amerykańskiego. To raczej portret ludzi, którzy władzy i przemocy potrzebują jak tlenu, ale za chwilę sami się duszą. To historia o emigrantach zarobkowych z Ameryki Południowej w... Polsce. Brzmi kuriozalnie? Ta historia, która wydarzyła się naprawdę. A Kwilman konstruuje film twardy, bez pudrowania realiów, ale zarazem umie znaleźć w tym brudzie momenty prawdziwej czułości. To kino o świecie, w którym lojalność jest cenniejsza niż złoto, a zdrada boli bardziej niż kula.

„Klarnet”: dojrzewanie w rytmie muzyki
Tola Jasionowska proponuje coś zupełnie innego – subtelną, muzyczną opowieść o dorastaniu. „Klarnet” to historia młodego bohatera, dla którego instrument staje się przepustką do odkrywania własnej wrażliwości i odmienności. Tu każda nuta jest jak oddech, a każdy fałsz – jak rana. Reżyserka pokazuje świat, w którym muzyka nie jest tylko dodatkiem, ale głównym bohaterem, wciągającym w wir emocji. To kino delikatne, czułe, wręcz intymne, a jednocześnie na tyle szczere, że łatwo się w nim przejrzeć.
„Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej”: pamięć w murach
Emi Buchwald daje nam tytuł przewrotny, bo duchów – jak wiadomo – zawsze jest pełno. Tym razem nie straszą jednak z szaf i korytarzy, ale snują się w pamięci mieszkańców starej warszawskiej kamienicy. To film o tym, że historia nie znika wraz z remontem czy wyprowadzką, że przeszłość zapisuje się w ścianach i w ludziach. Buchwald opowiada o codzienności, ale w tej codzienności znajduje niezwykłość. I właśnie dlatego jej debiut może stać się jednym z najciekawszych filmów o Warszawie ostatnich lat – nie tej pocztówkowej, ale żywej, podszytej melancholią.

„Terytorium”: blokowisko jak pole bitwy
Bartosz Paduch wychodzi na ulice i podwórka. „Terytorium” to film mocny, surowy, odarty z iluzji. Bohaterowie wychowani w cieniu transformacji próbują znaleźć swoje miejsce w świecie, w którym łatwiej dostać w twarz niż szansę na zmianę. Kamera Paducha nie ucieka od przemocy, ale też nie epatuje nią dla efektu. To raczej zapis desperackiego poszukiwania przestrzeni wolności. Reżyser wciąga nas w mikroświat blokowisk, gdzie każdy zaułek pachnie nadzieją i beznadzieją jednocześnie.
„Życie dla początkujących”: miłość w pierwszej osobie
W filmie Pawła Podolskiego wreszcie można odetchnąć – choć nie zawsze jest to oddech lekki. „Życie dla początkujących” to historia pierwszych uczuć, prób, błędów i rozczarowań, które każdy pamięta ze swojego dorastania. Kino inicjacyjne, ale bez sentymentalnego filtra. Szczere, chwilami bolesne, chwilami zabawne, pełne sytuacji, w których każdy widz odnajdzie kawałek siebie. Podolski wie, że „pierwsze” zawsze zostaje w pamięci. Buduje z tego opowieść uniwersalną, a zarazem intymną.

„Światłoczuła”: film o filmie
Tadeusz Śliwa w swoim debiucie proponuje metakino. „Światłoczuła” to z jednej strony kino drogi, z drugiej – podróż przez samo medium. Każdy kadr staje się tu pytaniem o sens opowiadania obrazem. Śliwa pokazuje bohaterów w drodze, ale równie ważne jak cel są tu same obrazy, światło i cień, które reżyser traktuje jak postaci dramatu. To film, który wymaga od widza uwagi, ale nagradza go refleksją o tym, czym naprawdę jest kino.
Kostiumy jak znak firmowy
I jeszcze jedno nazwisko, które w Gdyni pojawia się częściej niż inne: Hanka Podraza. Kostiumografka, którą od lat podziwiamy w teatrze, w konkursie głównym podpisała aż trzy filmy. To nie tylko wyróżnienie, ale wręcz fenomen. Rzadko kiedy jedna artystka ma tak silny wpływ na wizualną stronę tylu produkcji naraz. Jej kostiumy nie są tylko ubraniem aktorów, ale integralną częścią opowieści. Podraza od dawna wie, jak strojem opowiedzieć charakter postaci, a teraz jej kunszt docenia także Gdynia. To dowód, że jej miejsce jest nie tylko w teatrze, ale i w historii polskiego kina.
Jubileuszowa edycja stała się więc nie tylko spotkaniem klasyków, ale też mocnym głosem debiutantów. Zderzenie doświadczenia Holland czy Majewskiego z pierwszymi pełnometrażowymi filmami Kwilmana czy Buchwald tworzy panoramę polskiego kina, w której mistrzowie i uczniowie uczą się od siebie nawzajem. Taką przynajmniej mam nadzieję.
Główne wnioski
- Jubileuszowa Gdynia stała się sceną spotkania mistrzów i debiutantów, ukazując pełne spektrum polskiego kina.
- Sześć pierwszych filmów fabularnych dowodzi, że młode pokolenie reżyserów wchodzi do gry z odwagą i własnym językiem.
- Fenomen Hanki Podrazy – obecnej przy aż trzech produkcjach – przypomina, że sztuka kostiumu ma w kinie znaczenie nie mniejsze niż reżyseria czy scenariusz.