Pilne
Sprawdź relację:
Dzieje się!
Biznes Lifestyle

Janusz Żebrowski inwestuje w innowatorów: „Za 500 tys. zł można kupić mieszkanie, ale czy beton i trochę cementu zmienią świat?” (WYWIAD)

– Dorobiłem się w branży technologicznej i mam poczucie obowiązku zwrócenia części majątku w postaci wsparcia młodych przedsiębiorców – mówi Janusz Żebrowski, współtwórca Fabrity Holdingu. Opowiada też, jakie rodzinne doświadczenia ukształtowały jego podejście do inwestowania, dlaczego łączenie aspektów finansowych i społecznych wzbudza frustrację oraz z jakiego powodu szkoda mu czasu na giełdę.

Janusz Żebrowski, współtwórca m.in. Fabrity Holdingu i inwestor
Wkładanie pieniędzy i pracy w coś z myślą wyłącznie o wyciąganiu pieniędzy wydaje się Januszowi Żebrowskiego puste i ograniczone. Chyba że to nie inwestycja, tylko działalność charytatywna. Sam wspiera m.in. Fundację Las Na Zawsze. Fot. materiały prasowe

Z tego artykułu dowiesz się…

  1. Ile Janusz Żebrowski zainwestował w startupy oraz fundusze venture capital i jak na tym wyszedł.
  2. W jaki sposób dywersyfikuje majątek.
  3. Dlaczego finansistom i przedsiębiorcom trudno odnaleźć się w roli inwestora.

Mariusz Bartodziej, XYZ: Znudził się już panu świat wielkiego biznesu, czy ciągle uważnie przygląda się pan temu, co dzieje się np. w Fabrity Holdingu?

Janusz Żebrowski, współtwórca m.in. Fabrity Holdingu i inwestor: Naturalnie ciągle się przyglądam jako udziałowiec i wiceprzewodniczący rady nadzorczej. Świat wielkich firm i gospodarki wzbudza moje zainteresowanie także z uwagi na wykształcenie.

Które doświadczenie lepiej przygotowało pana do roli inwestora w startupy – lata w bankowości inwestycyjnej czy jeszcze dłuższe kierowanie własnym biznesem?

Zdecydowanie to drugie, bo w ramach dzisiejszego Fabrity Holdingu stworzyliśmy po 2000 r. nieświadomie coś pionierskiego, mianowicie pewien rodzaj inkubatora. 25 lat temu w Polsce kształtowały się biznesy z pogranicza mediów i usług cyfrowych – obok naszego, także takie jak eo Networks, Grupa Pracuj czy WP Holding. Wszyscy chcieliśmy zajmować się technologią i robić ciekawe rzeczy w sferze internetu – bez większej świadomości w zakresie różnych modeli biznesowych, ich przyszłej wartości i stopnia atrakcyjności dla inwestorów.

Jak sprawdził się państwa inkubator?

Postanowiliśmy, że nie będziemy tylko typową agencją kreatywną czy firmą konsultingową, ale wykorzystamy zasoby do stworzenia czegoś nowego. I tak m.in. stworzyliśmy Oktawave przejęty w 2022 r. przez Netię za 33,7 mln zł oraz przyczyniliśmy się do powstania Audioteki – Marcin Beme przyszedł do nas z pomysłem, a my zapewniliśmy pieniądze i technologię. Software house Fabrity, obecnie główne aktywo notowanej na GPW spółki, służył nam pierwotnie do obsługi klientów agencyjnych. Stworzyliśmy osobną markę, by zyskać wiarygodność, że jesteśmy w stanie tworzyć kluczowe technologie, a nie tylko zajmować się pracą kreatywną.

Warto wiedzieć

Innowator z powołania

Inwestor, zapalony rowerzysta i przedsiębiorca technologiczny z bankowymi korzeniami. Absolwent Wydziału Zarządzania na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczął karierę w sektorze publicznym: zajmował się w Ministerstwie Finansów restrukturyzacją państwowych banków. Później przez lata najpierw był wicedyrektorem departamentu bankowości inwestycyjnej w banku PBK, a następnie trafił do banku inwestycyjnego Credit Suisse First Boston.

Od 2000 r. jest związany z dzisiejszym Fabrity Holdingiem notowanym na GPW. Objął kierownictwo w 2003 r. i pozostawał na stanowisku przez dekadę. Obecnie jest zastępcą przewodniczącego rady nadzorczej i jednym z największych akcjonariuszy – wartość pakietu 9,51 proc. akcji należący do Łęg/Klony Fundacji Rodzinnej jest wart po bieżącym kursie prawie 8 mln zł.

Janusz Żebrowski inwestuje w młode spółki technologiczne od kilkunastu lat. Powierzył kapitał już czterem funduszom venture capital: InnovationNest, BitSpiration Booster 2, Smok Ventures (pierwszy i drugi wehikuł) oraz Wise Guys. Ponadto zaangażował się jako anioł biznesu w osiem firm: CottonBee, 2Riders, Juo, Maramio, Karmin, Urvis Bike, Znika oraz Epinote.

Finansiści i przedsiębiorcy w roli inwestorów

Często słyszę, że finansiści nie do końca rozumieją przedsiębiorców, bo patrzą wyłącznie w cyferki a nie na ludzi. Natomiast przedsiębiorcy, którzy z sukcesem rozwinęli własną firmę, nieraz kompletnie nie odnajdują się w roli inwestora. Ma pan podobne obserwacje?

To temat rzeka. W tych obserwacjach jest dużo prawdy, ale rzeczywistość jest bardziej zniuansowana. Wielu młodych przedsiębiorców technologicznych rzeczywiście nie zgadza się z perspektywą „finansowych zgredów”. Bo myślimy w kategoriach wyniku EBITDA i Excela, a oni tworzą coś pionierskiego i ciągłe patrzenie na koszty tylko im przeszkadza.

Tylko że niezależnie od przyjętego modelu biznesowego – poza absolutnymi szaleństwami, do których zaliczam m.in. kryptowaluty – wartość firmy jest prędzej czy później determinowana przez pozytywne przepływy pieniężne i tworzenie rzeczywistej przewagi konkurencyjnej. Przychody, dynamika, marża jednostkowa czy całego biznesu – to na podstawie tych parametrów wycenia się każdy biznes. Dziś wiele rzeczy robi się nie skróty i młode firmy patrzą na sprzedaż zamiast na rentowność, ale tak można robić tylko do pewnego momentu. W końcu nadchodzi weryfikacja, czy dany projekt będzie w stanie zarabiać.

A co z przedsiębiorcami, którzy po udanym rozwinięciu biznesu zostają inwestorami?

To też złożona sprawa. Przyznam, że mnie samodzielne inwestowanie idzie dużo gorzej niż prowadzenie własnego biznesu. Z pewnym zastrzeżeniem. Chciałbym, by to moje nadzwyczajne zdolności przesądzały o sukcesie Fabrity. Brutalna prawda jest jednak taka, że ja i wiele innych osób po prostu skorzystaliśmy ponad dwie dekady temu na internetowym trendzie, który zmienił wszystko. Osiągnęliśmy sukces niezależnie od tego, czy byliśmy bogami biznesu, czy ledwie pomocnikami aniołów. Wielu zyskało niebezpieczne przekonanie o byciu Midasem zamieniającym w złoto wszystko, czego się dotknie. Jednak realia biznesowe diametralnie się zmieniły przez dwie dekady i nie jest to takie proste.

Osoby z wysokim poziomem decyzyjności nie zawsze odnajdują się w roli dostarczyciela kapitału, który jako mniejszościowy udziałowiec ma bardzo ograniczony wpływ na strategię – może co najwyżej doradzać. To budzi frustrację i prowadzi do konfliktów. Dlatego trzeba mieć zdolność do cierpliwej obserwacji nawet wtedy, gdy ktoś nieświadomie zmierza w stronę katastrofy. Tak jak musimy pozwolić dzieciom popełniać własne błędy, bo nie przeżyjemy ich życia za nich, tak musimy pozwolić podejmować decyzje osobom zarządzającym firmą. Niektórzy inwestorzy nie potrafią puścić lejców i próbują przejąć kontrolę, a założyciele wyrywają sobie włosy z głowy, że wpuściły taką osobą i muszą uczestniczyć w niekończących się dyskusjach i raportach. A na wczesnym etapie działalności te działania nie mają dużego znaczenia.

Tak jak musimy pozwolić dzieciom popełniać własne błędy, bo nie przeżyjemy ich życia za nich, tak musimy pozwolić podejmować decyzje osobom zarządzającym firmą.

Czy tak jak wielu niekoniecznie wybitnych przedsiębiorców skorzystało dwie dekady temu na internetowym trendzie, tak teraz podobnie może być z rozwojem sztucznej inteligencji (AI)?

Nie mam wątpliwości, że mamy do czynienia z rewolucją na miarę tej zapoczątkowanej w latach 90. Gdy dwie dekady temu próbowaliśmy przekonywać duże firmy do wydatków na reklamę w internecie, to słyszeliśmy że im to niepotrzebne – wystarczy telewizja, radio, prasa. My jednak mieliśmy przekonanie niekoniecznie, że jesteśmy jeźdźcami apokalipsy, ale na pewno wysłannikami wielkiej zmiany, która wkrótce nastąpi. I obecnie kanał cyfrowy ma największy udział w torcie reklamowym, choć kiedyś nawet nam trudno było to sobie wyobrazić.

Podobnie dzieje się teraz z AI. Rewolucja nadejdzie jednak dużo później, niż powszechnie się wydaje: nie za rok ani za kilka lat, ale za 10-15. Z istotnym zastrzeżeniem. Nie można zbudować wartości usługi czy produktu, jeśli jest oparty na czyjejś technologii, która to bazuje na infrastrukturze jeszcze innego dostawcy. A z takim wyraźnym podziałem ról i silną pozycją globalnych rozwiązań technologicznych mamy do czynienia w obszarze sztucznej inteligencji. Dlatego angażowanie się w cokolwiek, byle tylko miało w sobie pierwiastek AI, nie jest w żadnym razie przepisem na sukces.

Jakie zmiany w podejściu do inwestowania w startupy i ich tworzenia pan obserwuje?

To kwestia indywidualnej osobowości. Znam bardzo wiele osób z branży finansowej, które mają zgromadzone spore majątki i nie dotykają startupów, bo przypomina im to hazard. Nie mają jak zweryfikować danego biznesu, bo nie ma żadnych danych finansowych, modeli, analiz branżowych.

Znam też takich „pozytywnych szaleńców”, którzy wydają się być urodzonymi przedsiębiorcami i nie wyobrażają sobie pracy na etacie. Przykładem takiej osoby jest wspomniany już Marcin Beme. Nim założył Audiotekę – która była pomysłem jego kolegi, więc przypomina się historia Steve’a Jobsa i Apple – położył kilka innych firm, ale się nie zniechęcił.

Frustracja z impact investingu

Majątek zgromadzony w okresie zaangażowania w Grupę K2 i znaczący pakiet akcji spółki wypłacającej dywidendę zabezpieczyły pana na tyle, że mógł pan szukać w inwestowaniu czegoś więcej niż zysk?

To nie tak, że nagle obudziłem się z przekonaniem, że w życiu nie chodzi tylko o pieniądze, bo przeczytałem książkę w stylu „jak być szczęśliwym i bogatym”. Moje podejście do inwestowania jest pochodną nie tyle zgromadzonego majątku, co doświadczeń mojej rodziny.

To znaczy?

Moja rodzina od strony mamy i taty została poszkodowana przez wojnę. Z powodu zamieszkiwania na terenie dzisiejszej Białorusi i Litwy zostali przesiedleni, więc musieli budować wszystko od nowa. Mama przeżyła kilkuletnią zsyłkę na Sybir, a dziadek został rozstrzelany i trafił na tzw. listę katyńską. Mój tata jako pierwszy w rodzinie przeprowadził się do Warszawy i skończył studia, a dziadkowie prowadzili w Olsztynie sklepik ze średnio legalnymi ubraniami – dżinsami z wszywkami z logiem Levi’s. Gdy jako kilkulatek dowiedziałem się, co to świnka [złota moneta 5 rubli, za tyle można było kupić prosiaka – red.], dziadek tłumaczył mi, że dobrze kilka takich mieć na wypadek „wejścia Ruskich”.

Czego to pana nauczyło?

Zapobiegliwości, zaradności i oszczędzania. Z perspektywy dzisiejszych studentów to abstrakcyjne, ale ja w okresie studiów oszczędzałem każdy grosz – w żadnym roku nie wydałem więcej, niż zarobiłem. Poza tym nauczono mnie, jak ważne jest pomaganie innym i społeczne zaangażowanie. Znalazło to odzwierciedlenie lata temu w K2, gdy z pozostałymi wspólnikami przekazaliśmy kilkanaście procent udziałów w firmie pracownikom z najdłuższym stażem. Nie w ramach jakiegokolwiek programu motywacyjnego. Po prostu doceniliśmy ich wkład w budowę organizacji.

Wkładanie pieniędzy i pracy w coś z myślą wyłącznie o wyciąganiu pieniędzy wydaje mi się puste i ograniczone.

A jak to nastawienie przekłada się na pana inwestowanie?

Wkładanie pieniędzy i pracy w coś z myślą wyłącznie o wyciąganiu pieniędzy wydaje mi się puste i ograniczone. Nie mówię jednak o działalności charytatywnej, w którą też się angażuję. Np. Tomasz Karwatka namówił mnie do wsparcia Fundacji Las Na Zawsze, która kupuje ziemię w celu jej zalesiania. Zachwyciła mnie idea stworzenia w Polsce prywatnego parku narodowego.

W inwestowaniu staram się łączyć aspekty społeczne i finansowe. I trochę to frustrujące, bo jak na razie jedna z moich impaktowych [mających pozytywny wpływ na otoczenie – red.] spółek portfelowych już się zamknęła, a dwie inne niestety nie mają się specjalnie. Chciałoby się stworzyć coś trwałego, co miałoby impaktowy charakter i zarabiało pieniądze, ale to niezwykle skomplikowane.

Tzw. impact investing był w ostatnich latach bardzo silnym trendem. Trochę jednak rozczarował?

Nie znam wszystkich tego rodzaju przedsięwzięć, ale na pewno rozwijanie tego rodzaju biznesu wiąże się z zawieszeniem poprzeczki bardzo, bardzo wysoko. To w pewnym sensie gonienie za świętym graalem. Impaktowe rozwiązania muszą być finalnie finansowane przez konsumentów. A co prawda dużo mówimy o potrzebie ochrony środowiskach, klimatu itd., ale koniec końców jesteśmy zwierzętami i działamy impulsywnie.

Zainwestował pan m.in. w startup Znika, który kompostowalnymi opakowaniami chciał wyciąć z rynku e-commerce część plastiku. Po trzech latach musiał zakończyć działalność.

Klientami były głównie nieduże biznesy, dla których dodatkowe kilkanaście groszy na opakowaniu okazało się zbyt dużym kosztem – nie pomogła nawet promocja tego rozwiązania przez Allegro. Konsument nie wybierze droższego sprzedawcy tylko dlatego, że dostanie przesyłkę w biokompostowalnym opakowaniu. Tak jest w wielu innych kwestiach.

Np. jakich?

Ortodoksyjnie jeżdżę po mieście rowerem i czasem czuję się jak Don Kichot. Ludzie pukają się w głowę i pytają: „Dlaczego?”. Przecież nie trzeba moknąć, bo samochody są dla ludzi, a można przecież nawet kupić elektryka. Nie jestem już takim optymistą w zakresie rewolucji świadomościowej jak jeszcze kilka lat temu. Fakt, młode pokolenie coraz częściej sięga po używaną odzież albo wybiera pociąg zamiast samolotu. Jednak jeszcze chyba bardzo dużo czasu upłynie, zanim impaktowe biznesy wejdą do głównego nurtu i będą mogły trwale zarabiać.

Ortodoksyjnie jeżdżę po mieście rowerem i czasem czuję się jak Don Kichot. Ludzie pukają się w głowę i pytają: „Dlaczego?”.

Mocno zaangażował się pan w branżę rowerową w niszowym zakresie – najpierw Antymateria oferująca autorskie, lekkie rowery miejskie, później Urvis Bike z elektrycznymi rowerami cargo w modelu abonamentowym. Rowerowa rewolucja się oddala, zamiast przybliżać?

Niestety w tym zakresie przeważa u mnie pesymizm, mimo że generalnie staram się mieć pozytywny obraz świata. W Urvis Bike zdawaliśmy sobie sprawę, że rowery cargo wśród konsumentów pozostaną niszą, zwłaszcza przy słabo przystosowanej infrastrukturze. Łudziliśmy się jednak, że w związku z wymogami niskoemisyjności zainteresowanie wśród firm będzie wystarczająco duże, by utrzymywać w Polsce produkcję autorskiej konstrukcji. Rynek nas kompletnie olał.

Dla większości przewoźników liczy się wyłącznie cena, a koszt kierowcy przewożącego kilkadziesiąt kilogramów ładunku na rowerze i 1,5 tony na ciężarówce jest taki sam. Podobnie z samorządami – nie widać tak głośno ogłaszanego zamykania się centrum miast na stare pojazdy. W konsekwencji w Niemczech sprzedaje się rocznie 100 tys. rowerów cargo, a w Polsce najwyżej 2 tys. Nasza diagnoza okazała się kompletnie niewłaściwa.

Jak radzić sobie w takich sytuacjach jako inwestor, a w jaki sposób wspierać osoby stojące za danym projektem?

To drugie jest zdecydowanie trudniejsze, bo głaskanie po głowie i powtarzanie, że „tak się zdarza”, nie pomoże. Gdy ktoś po raz pierwszy tworzy coś nowego i nie wychodzi, sytuacja jest bardzo trudna emocjonalnie. Trzeba przyznać się do porażki przed rodziną, przyjaciółmi, może nawet publicznie.

Natomiast jako inwestor wyobrażam sobie w każdym przypadku scenariusz całkowitej porażki projektu i zastanawiam się, czy to byłoby dla mnie bardzo bolesne finansowo, czy do zniesienia. Zwłaszcza że inwestorowi też trudno przyznać się do porażki. Dlatego trzeba dywersyfikować źródła majątku i mieć świadomość, że te wszystkie historie sukcesu na LinkedInie to najwyżej 5 proc. rzeczywistości. Pozostałe 95 proc. gorzkiej historii nikt nie opowie.

Beton świata nie zmieni, zespół programistów może

Jaka jest skala i finansowe efekty pańskich inwestycji dotychczas?

Przyznam, że nigdy tego nie podliczyłem. Dotychczas pojedyncze miliony euro zainwestowałem w cztery fundusze venture capital i podobną kwotę bezpośrednio w osiem startupów jako anioł biznesu. I jak dotąd moją jedyną inwestycją, która przyniosła mi naprawdę dużą wartość finansową, jest Fabrity. Na razie jeden z funduszy, który zaczął działać lata temu, zwrócił część kapitału, ale do 100 proc. jeszcze daleko.

Natomiast z przedsięwzięć, w które zaangażowałem się bezpośrednio, jeszcze żadne nie zbudowało trwałej wartości. Inna sprawa, że z historii na LinkedInie wyłania się obraz natychmiastowych sukcesów. A poza wyjątkowymi sytuacjami, gdy szybko pojawiają się kolejni inwestorzy gotowi odkupić udziały od dotychczasowych udziałowców, pracowanie na sukces trwa znacznie dłużej. Czytałem, że w USA mija nawet 8 lat od założenia do oceny, czy biznes ma szansę się udać. Sądzę, że w Polsce trwa to nawet dłużej.

Wie pan, co przeszkadza mi w powszechnym podejściu do inwestowania?

Co?

Po jednej stronie widzę inwestorów przekonanych, że to oni będą tymi mądrymi, dobrze obstawią i będę wszystkim się chwalić wczesnym zaangażowaniem w firmę, która zaraz zostanie jednorożcem [startupem wycenianym na co najmniej 1 mld dolarów – red.]. Po drugiej natomiast widzę startuperów, którzy myślą tylko w kategoriach, jak zrobić rundę pre-seed, później seed, a jeszcze dalej serię A już z zagranicznymi inwestorami. U jednych i drugich rzadko dostrzegam refleksję: „Ale po co to robię?”. Czy moje zaangażowanie ma jakiś elementarny sens poza przyniesieniem zysku?

Wrócę do przypadku startupu Znika. Straciłem całą zainwestowaną w niego kwotę, ale dowiedziałem się czegoś o rynku, a dwójka przedsiębiorców wyszła z tego bogatsza o nowe doświadczenie. Warto więc myśleć w kategoriach wytworzenia jakiejś własności intelektualnej, które niesie za sobą dodatkową wartość. Za 500 tys. zł można kupić mieszkanie przy relatywnie niskim ryzyku, ale to tylko beton, trochę cementu i dołożenie cegiełki do PKB. Ale czy to zmieni jakoś świat? Ale można też sfinansować prace zespołu programistów, którzy mają promil szansy na stworzenie czegoś naprawdę dobrego. Jako osoba, która dorobiła się w branży technologicznej, mam poczucie obowiązku zwrócenia części majątku właśnie w postaci wsparcia takich osób.

Wrócę do przypadku startupu Znika. Straciłem całą zainwestowaną w niego kwotę, ale dowiedziałem się czegoś o rynku, a dwójka przedsiębiorców wyszła z tego bogatsza o nowe doświadczenie.

A jak podchodzi pan do tej części swoich oszczędności, która ma przede wszystkim przynieść zysk?

Jako wieloletni pracownik instytucji finansowych jestem wielkim fanem niskich kosztów zarządzania. Trzymam się z dala od wszelkich doradców inwestycyjnych, a gdy tylko słyszę o modzie na to czy tamto, od razu zapala mi się czerwona lampka. Zgromadziłem trochę pieniędzy w jednym z krajowych TFI [Towarzystw Funduszy Inwestycyjnych – red.] prowadzonym przez osoby, które znam i im ufam. W ramach niego mam udziały w czterech funduszach nastawionych międzynarodowo głównie na akcje i po kilkunastu latach mam z tego ponad rynkowy wzrost.

Co poza tym?

Jestem wielkim fanem ETF-ów [funduszy inwestycyjnych notowanych na giełdzie, dążących do odzwierciedlenia zachowania danego indeksu – red.], głównie akcyjnych, w które inwestuję od 20 lat. Trzymam w nich mniej więcej połowę oszczędności. Ponadto ciągle, odkąd pamiętam, utrzymuję rachunki IKE i IKZE [Indywidualne Konto Emerytalne i Indywidualne Konto Zabezpieczenia Emerytalnego – red.]. A wraz z wiekiem, mam już 55 lat, staram się zwiększać w portfelu udział obligacji korporacyjnych i skarbu państwa, czyli raczej bezpiecznych instrumentów finansowych.

A bezpośrednie inwestowanie na giełdzie?

Miałem taki epizod, ze zmiennym szczęściem. Mimo że finalnie wyszedłem na plus, to szkoda mi na to czasu. Jeśli mam do wyboru przeznaczyć czas na czytanie raportów giełdowych i analiz sektorowych lub ciekawą rozmowę albo doradzenie w czymś komuś, to szkoda mi czasu na to pierwsze.

Potrzeba większej współpracy korporacji ze startupami

Wracając do funduszy venture capital (VC), czy rodzime podmioty potrafią już przynosić atrakcyjny zwrot?

Jeszcze kilkanaście lat temu mało kto w Polsce wiedział, co to runda A czy jak finansować się długiem zamiennym na akcje. Poziom wiedzy o tym, jak funkcjonuje rynek startupów i funduszy VC w Polsce, bardzo wzrósł. Wciąż jednak lokalni inwestorzy skupiają się na stosunkowo niedużych inwestycjach na wczesnym etapie rozwoju i nadal daleko nam do Berlina, Paryża czy Londynu.

Na plus warto natomiast zaznaczyć, że Polska stała się w pewnym stopniu regionalnym hubem innowacji – rodzimi inwestorzy słusznie szukają okazją także w innych krajach, a fundusze z innych państw chcą angażować się w Polsce. Wciąż nie mamy odpowiedników amerykańskich funduszy VC jak np. Sequoia Capital, które potrafią w powtarzalny sposób współtworzyć najlepsze projekty, ale za to mamy już kilku aniołów biznesu, którzy zaczynają pełnić podobną rolę.

Przyszłość zależy w dużym stopniu od tego, w jakim stopniu wytworzymy w naszym kraju wartość na bazie sztucznej inteligencji.

Jak blisko nam do tego?

Na razie prawie całe PKB w Polsce generują przedstawiciele tzw. starej gospodarki. Największe firmy technologiczne w USA nauczyły się współistnienia z niedużymi, innowacyjnymi biznesami. Google, Meta itd. regularnie korzystają z usług i produktów startupów, a nieraz przejmują technologię bądź przynajmniej zespół. Tymczasem w Polsce współpraca na linii startupy-największe korporacje jest znikoma, a to przyspieszyłoby budowę wartości polskiej gospodarki. Polskie startupy są przejmowane głównie przez zagraniczne firmy, a rodzimy rynek IPO [pierwszych ofert publicznych – red.] jest niemal martwy.

Zdaniem partnera

Solidne fundamenty i trwałe przewagi

Inwestowanie może mieć wiele twarzy – od chłodnej kalkulacji po budowanie wartości krok po kroku. W eFaktor najbliższa jest nam ta druga – oparta na przedsiębiorczości i realnej pracy z klientami. Dla mnie, jako reprezentantki eFaktor, najbliższa jest ta pobudzająca przedsiębiorczość i budująca go krok po kroku. Sama nie tylko z racji profesji, ale również z czystej przyjemności lubię rozmowy z naszymi klientami, przedsiębiorcami z apetytem na rozwój i wzrost swojej firmy. W większości są to firmy oparte na realnym, istniejącym produkcie. To ścieżka nam bliska: w eFaktor dobrze znamy ten świat – od lat budujemy wartość firmy w oparciu właśnie o realny produkt, technologie i zespół, jednocześnie rozwijając model biznesowy, który jest skalowalny i atrakcyjny inwestycyjnie.

Przestroga przed zbytnią wiarą w „midasowy dotyk” jest tu niezwykle cenna. Wzrost, który nie prowadzi do rentowności, to dziś najdroższe złudzenie wielu startupów. My w eFaktor stawiamy na zrównoważony rozwój – mierzalny, oparty o dane, ale przede wszystkim zakorzeniony w rzeczywistych potrzebach klientów sektora MŚP.

Świadomość, że każda technologia, nawet najbardziej obiecująca – jak AI – potrzebuje solidnego fundamentu w postaci kompetencji, procesów i odpowiedzialności, jest dziś kluczowa. Dlatego rozwijając ofertę eFaktor, nie „gonimy trendów”, ale szukamy trwałych przewag. Przewag opartych na czasie reakcji, elastyczności, zrozumieniu branż klienta i odpowiedzialnym zarządzaniu ryzykiem.

Główne wnioski

  1. Inwestor
    Janusz Żebrowski podkreśla, że finansistom i przedsiębiorcom z sukcesem na koncie trudno odnaleźć się w roli inwestora. Ci pierwsi myślą w kategoriach wyniku EBITDA i Excela, a założycielom startupów przeszkadza patrzenie na koszty, bo kierują się wizją – tylko że jest to możliwe wyłącznie do pewnego momentu. Natomiast przedsiębiorcom często trudno pogodzić się z ograniczonym wpływem na strategię i próbują za wszelką cenę przejąć kontrolę, co prowadzi do konfliktów.
  2. Strata
    Janusz Żebrowski do każdej inwestycji podchodzi tak, jakby miał stracić wszystkie pieniądze – i ocenia, jak bolesne finansowo byłoby to dla niego. Przyznaje, że w trudniejszej sytuacji są startuperzy, dla których fiasko biznesu jest bardzo trudne emocjonalne i trudno znaleźć właściwe słowa, by ich wesprzeć. Woli jednak zainwestować w zespół innowatorów, którzy mają promil szans na stworzenie czegoś dobrego, niż kupić inwestycyjnie mieszkanie.
  3. Impakt
    Stara się łączyć w inwestowaniu aspekty społeczne i finansowe, ale wzbudza to u niego frustrację, bo jak dotąd żadna z jego spółek portfelowych nie osiągnęła wystarczającego sukcesu. Podkreśla, że choć młode pokolenie coraz częściej sięga po używaną odzież albo wybiera pociąg zamiast samolotu, to jeszcze bardzo dużo czasu upłynie, zanim impaktowe biznesy wejdą do głównego nurtu i będą mogły trwale zarabiać.