Kanclerz, który słucha. Friedrich Merz z pierwszą wizytą u Trumpa
Gdy Europa z niepokojem obserwuje powrót Donalda Trumpa do Białego Domu, a nad relacjami transatlantyckimi ciąży cień wojny handlowej i przedłużającej się wojny w Ukrainie, nowy kanclerz Niemiec Friedrich Merz staje przed trudnym zadaniem odbudowy zaufania między Berlinem a Waszyngtonem. Jego pierwsza wizyta przebiegła bez kontrowersji, ale też bez konkretnych rezultatów. Zachowawcza taktyka Merza może być interpretowana zarówno jako realizm oparty na świadomości ograniczeń wobec nieprzewidywalnego partnera, jak i oznaka politycznej bezradności.
Z tego artykułu dowiesz się…
- Jak przebiegała pierwsza wizyta kanclerza Merza w Białym Domu i w jaki sposób udało się uniknąć napięć w rozmowach z Trumpem.
- Które tematy przemilczano, a w których nie osiągnięto żadnych porozumień.
- W jaki sposób niemiecka scena polityczna i media oceniły wizytę Merza w Waszyngtonie.
Friedrich Merz przybył do Waszyngtonu zaledwie miesiąc po objęciu urzędu kanclerza Niemiec, niesiony na fali ożywienia. Przez ponad pół roku trwał przecież kryzys polityczny, który zakończył się powrotem chadeków (CDU/CSU) do władzy po upadku koalicji Olafa Scholza. Stojąc na czele nowo powołanej, ale wciąż kruchej wielkiej koalicji z socjaldemokratami, Merz znalazł się w sytuacji wymagającej szybkiego wykazania się zarówno na arenie wewnętrznej, jak i międzynarodowej. Do Gabinetu Owalnego wszedł z jasnym celem: zażegnać widmo transatlantyckiej wojny handlowej oraz umocnić pozycję Niemiec jako przewidywalnego i wiarygodnego lidera europejskiej sceny politycznej. Szczególnie w obliczu trwającej wojny w Ukrainie oraz rosnącego wpływu populistycznej prawicy w regionie.
Po drugiej stronie czekała jednak administracja Donalda Trumpa, równie konfrontacyjna jak podczas jego pierwszej kadencji. Od momentu powrotu do władzy w styczniu 2025 r., Trump ponownie uruchomił dobrze znany repertuar: ostrą retorykę wobec europejskich sojuszników, oskarżenia o pasożytnictwo na amerykańskim bezpieczeństwie, a także groźby drakońskich ceł na towary z Unii Europejskiej. Trwa podważanie zasadności dalszego zaangażowania USA w NATO. Jednocześnie nowa administracja demonstracyjnie zacieśnia relacje z ugrupowaniami skrajnej prawicy w Europie. Szczególne oburzenie w Berlinie wywołały słowa wiceprezydenta J.D. Vance’a, który zarzucił niemieckim władzom polityczną dyskryminację AfD, sugerując, że „budują nowy mur berliński” wokół tej partii.
Starannie wyreżyserowana uprzejmość
W przeciwieństwie do wcześniejszych spotkań Donalda Trumpa z prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim czy prezydentem RPA Cyrilem Ramaphosą, które kończyły się politycznymi zgrzytami i medialnym chaosem, rozmowa z kanclerzem Merzem przebiegła zaskakująco spokojnie. Tym razem nie doszło ani do publicznej kompromitacji, ani do werbalnej konfrontacji. I to zapewne nie przypadek – zaplecze niemieckiego kanclerza dopilnowało każdego szczegółu. Starannie dobrane gesty, uprzejmy ton, odwołania do wspólnych korzeni oraz unikanie tematów zapalnych stworzyły ramy spotkania, które z założenia miało być bardziej rytuałem niż rzeczywistym testem politycznych intencji.
Wśród symbolicznych akcentów dominował jeden: prezent dla prezydenta USA – oprawiona w złoto kopia aktu urodzenia jego dziadka, Fredericka Trumpa, pochodzącego z Palatynatu. To odwołanie do niemieckich korzeni miało przypomnieć o historycznych więzach łączących Niemcy i USA, ale też trafić w osobistą wrażliwość Trumpa. Atmosferę spotkania miał dodatkowo rozluźnić epizod z odbijaniem piłeczki golfowej w Gabinecie Owalnym – jeden z najbardziej charakterystycznych obrazków tej wizyty.
Celem Merza było, jak sam to ujął, „zbudowanie rozsądnych podstaw do dialogu”. Rzeczywiście, według relacji jego współpracowników, zarówno sama rozmowa, jak i późniejszy roboczy lunch przebiegły w atmosferze zaskakująco konstruktywnej.
Prawda tylko za zamkniętymi drzwiami?
Pod powierzchnią kurtuazji i serdeczności kryje się jednak znacznie bardziej złożony obraz. Merz uniknął dyplomatycznej wpadki, ale można zadać pytanie, czy nie odbyło się to kosztem zbyt dużych ustępstw. Gdy Trump, w swoim charakterystycznym stylu, relatywizował rosyjską odpowiedzialność za konflikt w Ukrainie, sugerując, że „obie strony muszą się porozumieć”, Merz miał stanowczo zaprzeczyć, jednoznacznie wskazując na Rosję jako agresora. Jednak ta interwencja, choć istotna, miała miejsce jedynie za zamkniętymi drzwiami. Publicznie kanclerz unikał korygowania stanowiska gospodarza.
Nie udało się również uzyskać od Trumpa żadnych zobowiązań w sprawie zaostrzenia sankcji wobec Moskwy ani jasnego sygnału poparcia dla ukraińskich warunków ewentualnego rozejmu. Merz relacjonował później, że próbował przekonać prezydenta USA, iż „trwała stabilność w Europie wymaga wzmocnienia pozycji Ukrainy, a nie jej osłabienia”, ale skuteczność tych argumentów pozostaje niepewna.
Jeszcze bardziej wymowna była całkowita nieobecność tematu demokracji i wartości. Głośne oskarżenia wiceprezydenta J.D. Vance’a, jakoby niemieckie władze tłumiły AfD i ograniczały wolność wypowiedzi, wcześniej wywołały ostrą reakcję Berlina. Merz zapowiadał, że jeśli temat zostanie poruszony w Waszyngtonie, odpowie „z całą stanowczością”. Tymczasem, jak sam później przyznał, temat „nie pojawił się ani jednym słowem”. Być może pominięcie tego wątku było świadomą próbą ochrony starannie budowanej atmosfery kurtuazji. Jeśli tak, odzwierciedla to niepokojącą ostrożność wobec ideologicznych ingerencji ze strony sojusznika, którego administracja konsekwentnie wysyła sygnały poparcia dla nieliberalnych sił w Europie. W późniejszych krajowych wywiadach Merz zaznaczał jednak, że Niemcy są „dojrzałą demokracją”, która nie potrzebuje zagranicznych pouczeń.
To odzwierciedla niepokojącą ostrożność wobec ideologicznych ingerencji ze strony sojusznika, którego administracja konsekwentnie wysyła sygnały poparcia dla nieliberalnych sił w Europie.
O krok od wojny handlowej?
Na płaszczyźnie gospodarczej wizyta kanclerza Merza nie przyniosła tego, co mogłoby uchodzić za realny sukces: odsunięcia groźby drastycznych ceł na unijny eksport, zapowiedzianych przez administrację Trumpa. Jeśli nowe, 50-procentowe taryfy celne wejdą w życie zgodnie z lipcowym ultimatum Białego Domu, mogą uderzyć w niemiecką gospodarkę z siłą zdolną zdestabilizować sektor eksportowy i pogłębić recesyjne tendencje.
Tymczasem Merz powrócił z Waszyngtonu bez konkretów. Zamiast twardych ustaleń, otrzymał jedynie ogólnikowe zapewnienia, że Stany Zjednoczone „mają nadzieję na dobrą umowę”. Sam Trump, pytany o możliwość kompromisu, odpowiedział krótko: „Jestem OK z umową, ale równie OK z cłami”, jasno dając do zrozumienia, że inicjatywa i pełna odpowiedzialność za uniknięcie konfrontacji handlowej leży po stronie europejskiej.
Stabilność relacji gospodarczych między Berlinem a Waszyngtonem to fundament nie tylko dla obu gospodarek, lecz także dla równowagi całego porządku transatlantyckiego. W 2024 r. Stany Zjednoczone były największym partnerem handlowym Niemiec, z obrotami przekraczającymi 253 mld euro. Niemiecki eksport do USA osiągnął 161 mld euro, co czyni ten rynek najważniejszym kierunkiem sprzedaży niemieckich towarów. Niemieckie firmy zatrudniają w USA ponad 900 tys. osób, a ich inwestycje bezpośrednie przekraczają 470 mld dolarów. Z kolei inwestycje amerykańskie w Niemczech stanowią około jednej czwartej wszystkich bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Skala tych powiązań pokazuje, że ich zakłócenie miałoby konsekwencje znacznie wykraczające poza wymiar dwustronny.
Amerykańscy żołnierze? Na razie zostają
W sferze bezpieczeństwa wizyta przyniosła więcej, niż się spodziewano – przynajmniej na poziomie deklaracji. Donald Trump publicznie pochwalił rosnące niemieckie wydatki obronne, a kanclerz Merz wyraził gotowość, by pójść dalej niż przewiduje zobowiązanie NATO do przeznaczania 2 proc. PKB. „Musimy traktować bezpieczeństwo nie jako koszt, lecz jako obowiązek wobec wolnego świata” – mówił dziennikarzom tuż po spotkaniu. Trump zapewnił także, że – przynajmniej na razie – nie planuje wycofywania około 35 tys. amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Niemczech („Chyba że sobie ich nie życzycie – ale wydaje mi się, że życzycie”).
Ta retoryczna bliskość nie powinna jednak przesłaniać zasadniczych znaków zapytania. Merz nie odniósł się do wcześniejszych gróźb Trumpa dotyczących wyjścia USA z NATO. Zamiast tego podkreślał lojalność wobec sojuszu, jakby jego trwałość nie budziła żadnych wątpliwości. Równocześnie zabrakło jakiejkolwiek spójnej wizji europejskiej autonomii strategicznej, której Merz jeszcze niedawno publicznie udzielał poparcia. W tym kontekście słowa jednego z unijnych dyplomatów, że „pojechał, żeby zrobić dobre wrażenie, nie żeby postawić granice”, brzmią jak niepokojąco trafne podsumowanie tej wizyty.
Statysta w Białym Domu
Reakcje niemieckiej sceny politycznej na wizytę Merza w Waszyngtonie były zaskakująco zgodne, także ponad tradycyjnymi podziałami. Politycy SPD, FDP, a także Zielonych chwalili kanclerza za opanowanie i skuteczne prowadzenie rozmów z trudnym partnerem. Metin Hakverdi (SPD), koordynator rządu ds. transatlantyckich, uznał wizytę za sukces, podkreślając, że Merzowi udało się „zbudować dobrą relację osobistą” z Trumpem. Politycy opozycji, tacy jak Konstantin von Notz (Zieloni) i Marie-Agnes Strack-Zimmermann (FDP), również podkreślali, że Merz „zachował zimną krew” podczas „trudnego spotkania”. Rzadko spotykana jednomyślność wynikała jednak z niskich oczekiwań: już sam brak skandalu został odebrany jako sukces.
Rzadko spotykana jednomyślność wynikała jednak z niskich oczekiwań: już sam brak skandalu został odebrany jako sukces.
Media niemieckie były bardziej krytyczne. Der Spiegel określił Merza mianem „statysty w Białym Domu”, który pozwolił Trumpowi zdominować spotkanie, ograniczając się do sporadycznych dopowiedzeń. Najbardziej komentowanym momentem było pytanie Trumpa, czy D-Day był „złym dniem dla Niemiec”. Merz musiał szybko ratować sytuację, przypominając, że był to „początek wyzwolenia mojego kraju spod nazistowskiej dyktatury”. Choć incydent odbił się szerokim echem, to właśnie opanowana reakcja kanclerza spotkała się z powszechnym uznaniem.
Uścisk dłoni bez gwarancji
Wizyta Friedricha Merza w Waszyngtonie była pokazem profesjonalnej dyplomacji, w której kanclerz zdołał uniknąć otwartego konfliktu z Trumpem. Udało się mu stworzyć wrażenie osobistego porozumienia i zaakcentować niemiecką gotowość do wzmocnienia relacji transatlantyckich. Jednak im częściej podkreślano „dobry klimat” rozmów, tym bardziej widoczne stawało się to, czego zabrakło. Nie było stanowczej reakcji na kontrowersyjne wypowiedzi Trumpa. Nie było konkretów dotyczących zapowiadanych przez USA taryf celnych ani jednoznacznego potwierdzenia strategicznego wsparcia Ameryki dla Ukrainy.
Prawdziwa wartość tej wizyty ujawni się dopiero w kolejnych tygodniach. Wtedy okaże się, czy Waszyngton faktycznie zrezygnuje z ceł. A nawet więcej – czy Niemcy będą w stanie przejąć inicjatywę w kreowaniu europejskiej autonomii strategicznej. Na razie Merz wrócił do Berlina przede wszystkim z symbolicznymi gestami i dyplomatyczną poprawnością. W realiach współczesnej polityki międzynarodowej, zdominowanej przez brutalną realpolitik, może się to okazać niewystarczające.
Główne wnioski
- Merz wybrał strategię ostrożności i unikania konfrontacji, co pozwoliło uniknąć skandalu, ale nie przełożyło się na żadne konkretne osiągnięcia polityczne czy gospodarcze.
- USA pod rządami Trumpa pozostają trudnym i nieprzewidywalnym partnerem, który nie daje jasnych gwarancji w kluczowych kwestiach, takich jak wojna handlowa, wsparcie dla Ukrainy czy przyszłość NATO.
- Choć reakcje polityczne w Niemczech były pozytywne ze względu na brak wpadek, media i eksperci krytycznie oceniają Merza jako biernego uczestnika spotkania, który nie wykorzystał okazji do wyraźnego zaznaczenia niemieckich interesów.