Kultura antagonizmu. Na naszych oczach odbywa się dekonstrukcja świata, jaki znamy
Chyba nikt nie ma wątpliwości, że wraz z zaprzysiężeniem prezydenta Karola Nawrockiego weszliśmy w nową fazę polskiej długotrwałej polaryzacji, zainicjowanej już projektem IV RP w latach 2005-2007. Znowu skazani jesteśmy na bój, spory kompetencyjne i wewnętrzną konfrontację, wpisując się tym niejako w nowe signum temporis, jakim jest trumpizm w skali globalnej oraz fragmentaryzacja Unii Europejskiej (UE) na naszym kontynencie. Wchodzimy w nową erę – kultury antagonizmu.
Z tego artykułu dowiesz się…
- W jaki sposób zmieniają się reguły dotychczasowego świata.
- Skąd bierze się wzrost znaczenia nacjonalizmu i populizmu.
- Jak w te zmiany wpisuje się prezydentura Karola Nawrockiego.
Niekonstruktywna destrukcja
Władza, jak mówi jedna z jej bardziej przystępnych definicji, to nade wszystko zdolność do wpływania na innych tak, by działali zgodnie z moją wolą. Tę władzę można zbierać i koncentrować na wiele sposobów. Można to robić przez strach i terror oraz rozbudowę własnego potencjału i krzewienie wizerunku mocarza. Mając pieniądze, można przekupywać innych lub narzucać im własne warunki finansowe. Ale można też sprawować władzę przez dobry przykład i własną atrakcyjność. Pierwsze sposoby, to polityka siły, hard power, co aktualnie praktykuje amerykański prezydent, natomiast ostatni, to nic innego jak soft power, czyli miękkie oddziaływanie tak, by inni nas naśladowali i na dodatek robili to chętnie, z własnej woli i bez przymusu, co przynajmniej do niedawna było wyróżnikiem czy to USA, czy – jeszcze bardziej – UE.
Donald Trump, jak wiadomo, postawił na nagą siłę i egoistycznie rozumiane interesy spod znaku MAGA (Make America Great Again, Uczyńmy Amerykę Wielką). Nie zważając na innych działa z pozycji siły, czy to w ramach wywołanych przez siebie wojen handlowych i celnych (w liczbie mnogiej, bo niemal z każdym liczy się inaczej), czy twardej polityki antyimigracyjnej, z deportacjami włącznie. Zarazem dokonuje też głębokiej wymiany elit, zastępując osobami sobie wiernymi, mniejsza o ich doświadczenie i kwalifikacje, dotychczasowy mocno liberalny establishment.
W ten sposób odwraca wyroki, jakie narzuciło światu „jedyne supermocarstwo” po rozpadzie ZSRR. Zamiast forsowanych dotychczas wartości, mamy nagą siłę i interesy, czy też jak mówią inni – transakcyjność. Wszystko ma swoją cenę i wszystko jest spisywane do inwentarza rachunku zysków, mniej strat (jak dotychczas). Natomiast dotychczasowe, tak mocno forsowane wartości poszły do lamusa.
Liczy się siła, a słabość jest w pogardzie. Na tej podstawie dochodzi do dekonstrukcji dotychczasowego świata, ale raczej nie kreatywnej, przynoszącej nowe wartości w rozumieniu Josepha Schumpetera, lecz też nagiej wielkomocarstwowości, z niewiadomymi ostatecznymi rezultatami, ale już widocznymi przejawami. Podważane są nie tylko globalizacja i forsowane dotychczas otwarte rynki, zastępowane teraz nacjonalizmem gospodarczym, protekcjonizmem i kontrolami na granicach, ale też cały zestaw dotychczas obowiązujących reguł, definiowanych jako liberalna demokracja. Otwarcie kwestionowane są takie jej podstawowe składniki, jak państwo prawa i praworządność, prawa mniejszości czy prawa człowieka (z jakże jaskrawym i bolesnym przykładem agonii Gazy). Zamiast nich mamy deglobalizację, podważanie rozwiązań wielostronnych, co jest ogromnym zagrożeniem dla multilateralnej z natury UE, a nawet kwestionowanie sojuszy (bo i NATO zadrżało w posadach w kontekście roszczeń Trumpa czy to do Kanady, czy Grenlandii).
Wszystkie dotychczasowe filary stabilności zdają się trząść w posadach.
Nacjonalizm i populizm
Przy czym dokonująca się na naszych oczach dekonstrukcja, idzie znacznie dalej i głębiej. Pogłębia się i rozwija teatralizacja życia politycznego i publicznego, wzmacniana jeszcze przez w zasadzie niekontrolowaną (i nieopodatkowaną) działalność wielkich konglomeratów technologicznych (Big Tech) oraz z innej strony, przez media społecznościowe.
Zauważalnie rośnie nieodpowiedzialność – za słowa, a nawet ich skutki. A zamiast tradycyjnych wartości i czynników wyróżniających silną i zdrową demokrację, jak umiar, wzajemne zaufanie i szacunek, tolerancja, empatia, rozwaga czy wstrzemięźliwość, na plan pierwszy wysuwają się nowe pojęcia czy wartości z główną rolą takich, jak nacjonalizm oraz populizm. To one są teraz w modzie, to one zaczynają dominować na scenie.
Ten drugi niby powszechnie znany i będący epitetem dotychczasowych liberalnych elit wobec ich przeciwników ideowych i politycznych, to nic innego jak wiara w lud i zarazem antyelitarność. Bodaj najtrafniej zdefiniował to węgierski premier Viktor Orbán, mówiąc: "Ja stawiam na lud, bo to on kartką wyborczą daje mi nawet kwalifikowaną, konstytucyjną większość. A elity? Te, w przeciwieństwie do ludu, są pojęciem węższym, więc można je albo przestraszyć, albo przekupić, albo zignorować." Jak widać, to zarazem znów przejaw polityki siły i koncentracji władzy – we własnych rękach.
Skąd to wszystko się wzięło i bierze? O to toczy się spór, a nawet bój – nie tylko polityczny, także ideowy, medialny i akademicki. Wydaje się jednak, że dotychczas dominujące liberalne ideowo i neoliberalne, a więc mocno prorynkowe elity mają sporo na sumieniu. Poszły ze swoim liberalizmem, tym „marksizmem à rebours”, jak trafnie oceniał kiedyś socjolog Jerzy Szacki, zdecydowanie za daleko, wywołując społeczny bunt. Najpierw wobec pełnej dominacji sił rynkowych (kryzys 2008 r.), a potem czy to wobec multi-kulti, czy środowisk LGBTQ, czy wreszcie głośnych teraz migrantów, natychmiast podsycany przez wykorzystujących tę okoliczność do swych celów polityków, czego z kolei jesteśmy świadkami w „epoce trumpizmu”.
Tak zrodził się, wyraziście zaznaczony na terenie całej UE, jak też w Polsce, polityczny i ideowy dualizm, w ramach którego siły dotychczas rządzące, proeuropejskie, otwarte, globalistyczne i nawet federacyjne w zakusach, zderzyły się z obozem przeciwnym, suwerenistycznym, broniącym narodowych interesów i tradycyjnych w wartości, u nas jeszcze mocno wspieranym przez Kościół („wartości chrześcijańskie”).
Walka miast kompromisu
Ostatnie wybory prezydenckie jedynie tę polaryzację zaostrzyły i nie wiadomo, gdzie jeszcze nas w końcu zaprowadzą. Widać, że nad duchem kompromisu zapanowała atmosfery sporu i walki, a wraz z nią – siły. Warto jednak przypomnieć, a teraz chyba nawet przestrzec, iż historia powszechna mówi jedno: naga siła, bez przyciągania własnym przykładem (soft power) to w dłuższej perspektywie raczej recepta na przegraną, a nie zwycięstwo.
Nikt w historii nie zbudował trwałego porządku wyłącznie na strachu i przemocy. Autorytaryzm, owszem, tak, może być skuteczny, czego przykładem jest, chociażby cywilizacja chińska. Ale i ona przecież dbała o własny rozwój i przede wszystkim atrakcyjność. A nikt nie jest atrakcyjny, jeśli się na własnym podwórku bije. Chyba że dla postronnych widzów (którzy nawet za to widowisko zapłacą), przyglądających się nam czy to z ciekawości, czy raczej źle nam życząc.
Karol Nawrocki, niejako konsekrowany przez Donalda Trumpa (uścisk dłoni w Gabinecie Owalnym, słynny tweet Trumpa, że „będzie dobrym prezydentem” i wreszcie delegacja amerykańska na zaprzysiężeniu) całym swoim życiorysem i dorobkiem dowodzi, iż jest raczej człowiekiem walki, a nie kompromisu. Podobnie jest z jego najbliższym otoczeniem. Tym samym nasz „obóz prezydencki” wpisuje się w „nową erę” definiowaną jako trumpizm.
„Nie chcemy być gospodarstwem pomocniczym UE”, mówi nowy prezydent, a prawa strona politycznej sceny skanduje: „Tu jest Polska”. Czy jednak na pewno gramy tylko na siebie? Czy współpracy w ramach UE nie zechcemy zamienić w jakąś inną lojalność? No i czy całkowicie poddamy się nowemu duchowi czasów, kulturze antagonizmu?
Prezydent Karol Nawrocki powołuje się na Stary Testament i mówi o „ocaleniu kraju”. Przed kim? Jeśli pójdziemy drogą polaryzacji i wzajemnego zwalczania się; jeśli w imię interesów jednej grupy, warstwy czy partii zapomnimy o tym, co zwiemy racją stanu, a więc rozmienimy się na drobne, to tym samym możemy postawić naszą wspólną przyszłość pod znakiem zapytania.
A tymczasem żyjemy w czasach niestabilnych, gdy tuż za naszą miedzą trwa najbrutalniejsza od II wojny światowej, prawdziwa i krwawa wojna. Nie wiemy, kiedy i jak ona się zakończy. A przecież tam na obszarach Ukrainy stawka jest wysoka, bo chodzi o nic innego jak o przyszłą architekturę bezpieczeństwa Europy. Co do niej wniesiemy głęboko wewnętrznie spolaryzowani?
W epoce wielkomocarstwowej gry i kultury antagonizmu, którą już niestety mamy, mali i słabi, jak też wewnętrznie skłóceni się nie liczą. Tak mówi historia powszechna i warto przypomnieć to memento właśnie teraz.
Główne wnioski
- Świat wkroczył w erę turbulencji, wojen celnych i handlowych oraz – niestety – kultury antagonizmu; wzajemnego zwalczania się różnych ideowo światów i różnych wrażliwości.
- Europa i Unia Europejska są politycznie oraz ideowo głęboko podzielone. To samo dotyczy sceny wewnętrznej w naszym kraju. To fakt wpływający na naszą słabość, o czym niedawno brutalnie przypomniał nam prezydent Trump, dyktując UE własne warunki.
- Wkroczyliśmy w nową, bardzo niebezpieczną erę: konfrontacji i polaryzacji. W takich chwilach wprost wyjątkową wartość mają i będą miały głosy rozsądku, rozwagi, chłodnego ważenia racji. Bo jeśli damy się ponieść emocjom, to marny nasz los, czy to w USA, czy w UE, czy u nas w kraju.