Kategoria artykułu: Kultura

Legenda z forniru czy „meblopolo”?

Kolbuszowa wchodzi na salony. Znowu. Po latach wystawienniczej nieobecności pojawia się w Zamku Królewskim w Sandomierzu. I przypomina nieznaną raczej szerszej publiczności historię dawnego designu. Mowa o ekspozycji „Mit mebli kolbuszowskich". I słowo mit nie jest tu przypadkowe, bowiem najważniejsze pytanie brzmi: co tu jest prawdziwym „meblem kolbuszowskim”, a co tylko dobrze wykrojoną legendą na fornirze.

Wystawa "Mit mebli kolbuszowskich" w Zamku Królewskim w Sandomierzu
„Mit mebli kolbuszowskich" w Zamku Królewskim w Sandomierzu. Fot. Sylwia Mroczka

Z tego artykułu dowiesz się…

  1. Skąd wzięła się legenda o „meblach kolbuszowskich” i dlaczego wokół niej narosło tyle kontrowersji.
  2. Jak wystawa w Zamku Królewskim w Sandomierzu przekłada pytania o dawny design na współczesne odpowiedzi
  3. Jak w ostatnich latach zmieniały się ceny mebli kolbuszowskich.
Loading the Elevenlabs Text to Speech AudioNative Player...

Kolbuszowa – miasteczko w Puszczy Sandomierskiej – przez XVIII i XIX wiek była czymś w rodzaju meblarskiej stolicy dawnej Rzeczypospolitej. Pod opieką Lubomirskich, potem Sanguszków i Tyszkiewiczów rozwinął się tu ośrodek, który produkował dla całego kraju kredensy, biurka, kantorki, praski, szafy, kasetki, a nawet kanapy, rzadziej krzesła i stoły.

Surowiec dostarczała Puszcza Sandomierska – orzech, dąb, jawor, grusza – a Wisła robiła za firmowy transport. Tym wodnym traktem kolbuszowskie sprzęty docierały do Krakowa, Warszawy, a nawet Gdańska.

To dlatego w podręcznikowych frazach meble kolbuszowskie stają obok gdańskich jak dwa bieguny polskiego dawnego designu. Jedne są ciężkie, rzeźbione, bogate w snycerkę, drugie – lżejsze optycznie, budowane plamami forniru i intarsji, mocniej związane z ludowym zdobnictwem Małopolski. Obok gdańskiego „rzeźbionego baroku” mamy więc kolbuszowski „barok intarsjowany”, czyli zdobiony obrazem układanym z różnych kolorów i faktur drewna. Dwa mity, dwa style, jedno narodowe meblo-ego.

Od rzemieślnika do kredensu i z powrotem

Sandomierska wystawa zaczyna się klasycznie. W salach Zamku Królewskiego ustawiono ponad czterdzieści mebli związanych z warsztatem kolbuszowskim, wypożyczonych z muzeów z całej Polski. Wśród nich kanapa, kredensy, stoliki, biblioteczki, praski, kasetki – całe dawne umeblowanie pałacu magnackiego, dworu średniozamożnej szlachty czy mieszczańskiego domu.

Na pierwszy rzut oka – śliczne, gładkie, w ciepłych brązach. Dopiero z bliska widać, że to nie tylko meble. To również geometryczne opowieści: gwiazdy, szachownice, meandry, kwiaty, herby, złożone z fornirów o różnych odcieniach i fakturach. Intarsja podkreśla konstrukcję. Szafki i szuflady są jak wyrysowane cyrklem i linijką, „geometryzowane”, zanim stało się to modne.

Jedna z sal zamienia się w dawny warsztat stolarski. Tu „robota kolbuszowska” wychodzi zza gablot. Są narzędzia, modele połączeń, opowieści o technikach pracy. Miejsce, w którym zwiedzający – ci mniejsi i więksi – mogą zrozumieć, że za każdą szufladką stoi człowiek, który musiał ją najpierw wymyślić, potem wystrugać, skleić, fornirować i wypolerować. Prawdziwe rzemiosło. W czasach powrotu mody na rękodzieło to akurat duża zaleta wystawy.

Wystawa "Mit mebli kolbuszowskich" w Zamku Królewskim w Sandomierzu
„Mit mebli kolbuszowskich" w Zamku Królewskim w Sandomierzu. Fot. Sylwia Mroczka

Głos puszczy

Druga linia narracji prowadzi prosto do lasu. Na ścianach wielkoformatowe fotografie Puszczy Sandomierskiej. W gablotach zaś arkusze zielnikowe z XIX wieku, „wzornik drewna” z przekrojami różnych gatunków, owady wyspecjalizowane w podjadaniu belek i blatów. A obok obiekty, które same wyglądają jak małe relikwiarze: „księgi drzewne” Wiktora Kozłowskiego. W oprawach niczym minisekretery zamknięto gałązki, owoce, szyszki, próbki drewna, całą dendrologiczną wiedzę o konkretnym gatunku.

I wreszcie najmocniejszy akcent: „głosy drzew”. Dzięki mikrofonom kontaktowym słyszymy skrzypienia, trzaski, szumy rejestrowane bezpośrednio z pni. Brzoza, jodła i dąb zaczynają mówić inaczej, w innym tempie. Po wyjściu z tej sali patrzy się na fornir kolbuszowskiego biurka jak na skondensowaną biografię drzewa, a nie tylko „ładny wzorek”.

To akurat sprytna wystawiennicza wolta: od meblo-historii do ekorefleksji o gospodarowaniu surowcem, zmianach klimatu i przyszłości lasów. Znów: w czasach, gdy dyskusja o zmianach klimatycznych, wyczerpywaniu zasobów i rabunkowej gospodarce wchodzi w decydującą fazę, ten aktualnie brzmiący głos jest niezwykle cenny. To przełożenie dawnego rzemiosła na dzisiejsze pytania. Muzeum w Sandomierzu pokazuje, że każdy kredens to nie tylko obiekt kultury, ale też wyjęty fragmencik ekosystemu. To drzewo, które rosło w określonych warunkach, w określonym tempie, w określonym klimacie. „Głosy drzew” uświadamiają, że materia, z której powstawały meble, była żywa i w pewnym sensie nadal żyje. Drga, skrzypi, pamięta…

Wystawa "Mit mebli kolbuszowskich" w Zamku Królewskim w Sandomierzu
"Mit mebli kolbuszowskich" w Zamku Królewskim w Sandomierzu. Fot. Sylwia Mroczka

Narodziny legendy

Żeby zrozumieć, skąd w ogóle wziął się „mit mebli kolbuszowskich”, trzeba wrócić do Stefana Sienickiego. Ten warszawski architekt i projektant wnętrz w 1936 roku wydał książkę „Meble kolbuszowskie”. Zafascynowany „rodzimością” w architekturze i wyposażeniu wnętrz, postanowił wyodrębnić z morza zabytkowych sprzętów typ, który nazwał właśnie „robotą kolbuszowską”.

To on próbował ustalić zestaw cech: rodzaj drewna, proporcje, sposób konstrukcji, motywy intarsji. Są w tym opisie i dążenie do systematyzacji, i lekka nuta narodowego „meblowego romantyzmu”. Wiara, że gdzieś w lasach Puszczy Sandomierskiej powstała niemal idealna synteza europejskich mód i lokalnej tradycji. W czasach tuż po całej dyskusji o poszukiwani stylu narodowego to nie dziwi.

Wizja Sienickiego szybko stała się dla muzealników, antykwariuszy i kolekcjonerów tym, czym dla filologów są słowniki Doroszewskiego – punktem odniesienia, nawet jeśli nie zawsze niepodważalnym. Jak przypomina dyrektor Muzeum Zamkowego w Sandomierzu, Mikołaj Getka-Kenig, właśnie ta książka w dużej mierze ukształtowała współczesny sposób myślenia o „kolbuszowskości”, choć była i jest krytykowana.

Wojciech Lipowicz w tekście „O meblarstwie kolbuszowskim polemicznie” pokazuje, że część mebli sklasyfikowanych przez Sienickiego jako kolbuszowskie ma najpewniej inne pochodzenie. To np. opisywana przez niego komoda „praska”, która może w rzeczywistości pochodzić z południowej Polski albo Saksonii. Pomyłki w atrybucjach, podobieństwa form, migracje wzorów – wszystko to podcina jednoznaczność terminu.

Niemniej narodził się mit. Z jednej strony piękny: polski, „z puszczy”, intarsjowany, elegancki, obecny w pałacach i dworach całego kraju. Z drugiej – niebezpiecznie pojemny.

Kolbuszowskie czy „kolbuszopodobne”?

I tu zaczyna się część wystawy, która najbardziej rozrusza miłośników antyków. Bo „meble kolbuszowskie” to nie tylko zachwyt, ale i źródło sporów, nadużyć, a bywa że i zwykłych fałszerstw. Sam katalog wystawy wprost mówi o „licznych kontrowersjach” wokół wytwórczości stolarskiej w Kolbuszowej i wywodzącego się stąd terminu.

Po pierwsze: geografia. Ośrodek działał w Kolbuszowej i okolicach, ale jego wpływy rozlewały się szeroko. Meble „w typie kolbuszowskim” powstawały też gdzie indziej, w mniejszych warsztatach, które podchwyciły modę na fornirowane szafy i kredensy o podobnej „gramatyce” intarsji. Popularność i rozprzestrzenienie wzorów sprawiły, że „kolbuszowskie” zaczęło znaczyć czasem tyle, co „polskie, fornirowane, z Puszczą gdzieś w tle”.

Wystawa "Mit mebli kolbuszowskich" w Zamku Królewskim w Sandomierzu
„Mit mebli kolbuszowskich" w Zamku Królewskim w Sandomierzu. Fot. Sylwia Mroczka

Po drugie: definicja. Czy o „kolbuszowskości” decyduje miejsce powstania, zestaw form, typ dekoracji, czy może zleceniodawca związany z określonym kręgiem magnackim? Każda z tych odpowiedzi wyklucza jakąś grupę obiektów i włącza inną. Właśnie dlatego część badaczy woli mówić nie o „meblach kolbuszowskich” w sensie ścisłym, ale o „typie kolbuszowskim”, podkreślając, że mamy do czynienia z pewnym modelem stylistycznym, który promieniował daleko poza samo miasteczko.

Wystawa w Sandomierzu nie udaje, że rozwiąże ten spór raz na zawsze. Zamiast tego pokazuje, jak rodzi się styl, jak pracuje marketing dawnych stolarzy i współczesnego rynku sztuki, jak łatwo mit „puchnie”, gdy każdy chciałby mieć w domu choć odrobinę Kolbuszowej.

Po trzecie wreszcie: rynek. Hasło „meble kolbuszowskie” na aukcji to jak etykieta „bio” w supermarkecie: cena rośnie. Nic dziwnego, że w opisach pojawia się niekiedy magiczne „Kolbuszowa” tam, gdzie powinno raczej stać uczciwe „warsztat prowincjonalny, pod wpływem…”. Granica między autentykiem a „kolbuszopodobnym” bywa cienka jak fornir.

Ceny poszybowały

Na aukcjach antykwarycznych meble określane jako „kolbuszowskie” pojawiają się rzadko i zwykle we wspomnianej, bezpiecznej formule „w typie mebli kolbuszowskich”, bo domy aukcyjne nie chcą brać na siebie odpowiedzialności za zbyt kategoryczną atrybucję.

W wyprzedażowym katalogu Desy Unicum komoda „w typie mebli kolbuszowskich” miała jeszcze w 2010 roku cenę wywoławczą 4 tys. zł i cenę galeryjną 7 tys. zł, co dobrze pokazuje, że już wtedy taki „podkolbuszowski” mebel był kilka razy droższy niż porządny, ale anonimowy kredens z tej samej epoki.

Dziś, przy rosnących kosztach konserwacji i modzie na „meble z duszą”, dobrze zachowane lub profesjonalnie odrestaurowane komody, praski czy sekretery z tego kręgu, z dobrze opisaną proweniencją, trafiają zwykle do widełek od kilkunastu do nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych.

Rynek takich obiektów jest jednak mikroskopijny: same muzea podkreślają, że pozyskanie autentycznej komody kolbuszowskiej to rzadkie wydarzenie, bo tego typu meble „praktycznie nie pojawiają się na rynku antykwarycznym”. Większość trafiła już do zbiorów publicznych albo krąży w wąskim obiegu kolekcjonerskim.

Na tle obserwowanego od lat ogólnego załamania segmentu „dużych” antyków, spadek popytu na ciężkie dawne meble i niską płynność tego działu rynku, kolbuszowszczyzna jest mimo wszystko osobnym przypadkiem. Na aukcjach pojawia się rzadko, w pojedynczych egzemplarzach. Kiedy jednak już wypływa, wciąż potrafi przyciągnąć zarówno kolekcjonerów, jak i instytucje. Mit wciąż działa.

Kanon i jego korekta

W polskiej wyobraźni dawne meble zbyt często sprowadza się do „szafy gdańskiej”. Ciężkie, snycerskie, z masywnymi lwimi łapami i kariatydami. W tym sensie sandomierska ekspozycja jest potrzebnym skorygowaniem spojrzenia. Przypomina, że obok gdańskiego mitu istnieje drugi, w którym polski gust wypracował inną strategię luksusu.

To ciekawa korekta narodowego design story, które opowiada, jak prowincjonalne miasteczko w Puszczy potrafiło zbudować markę porównywalną z portowym gigantem nad Bałtykiem.

Kolbuszowskie meble, które kiedyś były symbolem statusu magnatów i zamożnego mieszczaństwa, dziś stają się pretekstem do rozmowy o odpowiedzialnym korzystaniu z zasobów, o ginących zawodach, o tym, czy rzemiosło może być alternatywą dla przemysłowego „meblopolo”. Mit zostaje rozebrany na części – ale po to, żeby go zrozumieć, nie zniszczyć.

Główne wnioski

  1. Wystawa w Sandomierzu pokazuje nie tylko dawny kunszt stolarski, ale też współczesną potrzebę rozmowy o pochodzeniu surowca i roli rzemiosła.
  2. Mit mebli kolbuszowskich ma dwojaką naturę. To symbol narodowego stylu, ale też jest polem do nadużyć, uproszczeń i handlowych zawłaszczeń. Niemniej Kolbuszowa i jej dziedzictwo przypominają, że design może być nie tylko estetyczny, ale i ekologiczny – zakorzeniony w puszczy, tradycji i refleksji nad materią.
  3. Na tle obserwowanego od lat ogólnego załamania segmentu „dużych” antyków, spadek popytu na ciężkie dawne meble i niską płynność tego działu rynku, kolbuszowszczyzna jest mimo wszystko osobnym przypadkiem: na aukcjach pojawia się rzadko, w pojedynczych egzemplarzach, ale kiedy już wypływa, wciąż potrafi przyciągnąć zarówno kolekcjonerów, jak i instytucje. Mit wciąż działa.