MON ogłasza konkurs. Politycy obiecują więcej szkoleń, ale mniejszym kosztem. „Przygotowujemy plany”
Szkolenia wojskowe to w ostatnich dwóch miesiącach gorący temat. O ich potrzebie mówił m.in. premier Donald Tusk, który przekonywał o konieczności budowy większych i sprawniejszych rezerw wojskowych. Szkolenie to proces złożony i kosztowny – ma osobę nieznającą wojskowego życia przekształcić w żołnierza. MON chce jednak podejść do sprawy „po kosztach”.


Z tego artykułu dowiesz się…
- Jakie są plany MON i ile resort chce przeznaczyć na szkolenia w pilotażowym programie proobronnym.
- Jakie mogą być korzyści i zagrożenia wynikające z tak zaprojektowanego programu.
- Co sądzą o nim cywilni i wojskowi eksperci zajmujący się szkoleniami.
MON chce szkolić obywateli. Zapowiadał to premier Tusk, a o konieczności odbudowy systemu szkolenia i rezerw mówili także minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz oraz wiceminister Cezary Tomczyk. Wszystko wskazuje na to, że – biorąc pod uwagę zapowiadaną skalę szkoleń – resort zamierza działać na różnych frontach.
Dlatego MON ogłosił otwarty konkurs ofert na realizację zadań publicznych w formie wsparcia w zakresie obronności państwa i działalności Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej. Chodzi o szkolenia strzelecko-obronne, a program nosić ma nazwę Tarcza 2025.
Program ma ruszyć w połowie czerwca i potrwać do końca października. Skierowany będzie do osób w wieku od 18 do 55 lat i ma obejmować wiele elementów, takich jak podstawy obsługi broni, pierwsza pomoc przedmedyczna, topografia, terenoznawstwo oraz działania taktyczne. Koszt? MON zamierza w bieżącym roku przeznaczyć na ten cel…1,8 mln zł. To dużo mniej niż w roku ubiegłym, kiedy to na na realizację zadań przyznano kwotę w wysokości 3,97 mln.
MON płaci, ale i wymaga
Kwota ta zostanie rozdzielona w ramach dotacji na szkolenia. Maksymalna wysokość pojedynczej dotacji to 150 tys. zł. Ale tkwi w tym haczyk – a nawet niejeden.
Po pierwsze – jak czytamy w ogłoszeniu – wykonawca musi prowadzić działalność statutową w obszarze obronności państwa.
Po drugie – musi dysponować odpowiednim potencjałem (tzw. siłami i środkami) do przeprowadzenia zarówno szkolenia proobronnego, jak i szkolenia strzeleckiego, tj. wykwalifikowaną kadrą oraz odpowiednim zabezpieczeniem materiałowo-technicznym.
Wreszcie, po trzecie – oferent jest zobowiązany zapewnić wkład finansowy (inne środki niż dotacja) na poziomie co najmniej 5 proc. planowanej kwoty dotacji, a także wkład własny niefinansowy osobowy w wysokości minimum 20 proc. Suma kosztów administracyjnych związanych z realizacją zadania nie może przekroczyć 5 proc. planowanej kwoty dotacji. Innymi słowy – własna broń strzelecka czy np. materiały szkoleniowe z zakresu medycyny pola walki. A to niemałe koszty.
W teorii – działa
W teorii brzmi to rozsądnie. Tyle że – jak zwykle – diabeł tkwi w szczegółach. Mówi o tym w rozmowie z XYZ.pl podpułkownik Michał Sitarski – były żołnierz, obecnie redaktor naczelny magazynu „FragOut” i propagator strzelectwa. Zaczyna od podstawowego pytania: do kogo właściwie skierowana jest propozycja MON?
– Z jednej strony, w skali państwa to są grosze. Dla małej firmy szkoleniowej 150 tys. zł to mogą być naprawdę poważne pieniądze. Ale teraz zadajmy sobie pytanie: czemu ma służyć takie szkolenie? Nikt nie powiedział, co realnie MON chce osiągnąć. Jaki będzie cel: „przeszkolenie” dla odhaczenia, czy realna korzyść w postaci osób, które nie będą całkiem zielone i zechcą dalej tą drogą podążać? A jakie będą umiejętności ludzi po takim szkoleniu? Brakuje tu jasno określonego celu. Zamiast pomyśleć i zachęcić do współpracy firmy, doszkalać WOT albo tych, którzy już są w służbie, idziemy w stronę dziwnego modelu szkolenia masowego. Trudno dopatrzyć się tu spójnych, konkretnych kryteriów – wskazuje podpułkownik Sitarski
W jego ocenie skończy się na tym, że pojawi się kilka firm, które będą chciały zarobić, „realizując szkolenia zgodnie z zasadami”. A skoro zakres szkolenia strzeleckiego określony został jako „do 100 sztuk amunicji”, to równie dobrze można będzie wystrzelić pięć nabojów i uznać cel szkoleniowy za zrealizowany.
– A korzyści? Realnych korzyści dla uczestnika raczej nie będzie. Poza ładnym certyfikatem, który można powiesić na ścianie – podsumowuje były wojskowy.
Więcej idzie na murale?
Nie tylko Michał Sitarski podchodzi do planowanych szkoleń z dużą rezerwą. Krytyczne uwagi ma również prezes jednej z fundacji proobronnych, współpracującej z resortem obrony – prosi jednak o zachowanie anonimowości. Jego organizacja realizuje wszystkie zadania, jakie MON może postawić przed NGO-sem: szkoli młodzież, studentów, uczniów klas mundurowych. Cieszy się, że konkurs w ogóle został ogłoszony – jak mówi, lepiej szkolić ludzi niż nie szkolić wcale – ale ma też poważne zastrzeżenia.
– Można było lepiej zaplanować te szkolenia – podkreśla.
Tym bardziej, że regulamin nie precyzuje, ile dni mają trwać zajęcia. Czy będzie to tylko jeden weekend, czy może kilka kolejnych?
– Materiału jest dużo, a czasu na szkolenia niewiele – w systemie weekendowym. Co z tego zostanie w głowach uczestników? Na jedną osobę przypada maksymalnie 100 sztuk amunicji – mówimy więc o absolutnych podstawach. A przecież to wciąż działania doraźne, organizowane ad hoc, a potrzebujemy rozwiązań systemowych. Bez strzelnic, bez stałych programów, daleko nie zajdziemy. Co prawda ogólność założeń może mieć pewien pozytywny efekt – bo znam realia MON: zawsze znajdzie się ktoś, kto wprowadziłby do programu niepraktyczne, absurdalne wymagania – zauważa nasz rozmówca.
Dodaje również, że przeznaczona na ten cel kwota „nie powala”. Z goryczą komentuje, że więcej pieniędzy idzie czasem na murale [wielkoformatowe malunki na ścianach budynków – przyp. red.] niż na szkolenia, co dobrze pokazuje, jaką wagę przywiązuje do tego MON.
– MON stawia w konkursach trzy cele: podtrzymywanie tradycji, szkolenia i sport. Ale od trzech lat trwa wojna tuż za granicą. Te środki można byłoby spożytkować znacznie lepiej. Śledzę konkursy MON od co najmniej 15 lat. Jest pewien postęp, ale to wciąż mniejsza lub większa fikcja – ocenia nasz rozmówca.
NIW robi to lepiej
Zwraca uwagę, że dużo lepiej zorganizowane są programy Narodowego Instytutu Wolności (NIW). Tam większość projektów ma charakter wieloletni (np. trzyletni), nie ma obowiązku wkładu własnego, a organizacje mogą kupować środki trwałe, które potem służą im przez lata. MON tymczasem trzyma się systemu konkursów rocznych, co w praktyce oznacza, że – biorąc pod uwagę czas na ogłoszenie, ocenę i rozstrzygnięcie – realna możliwość działania przypada tylko na kilka miesięcy w roku, zazwyczaj między majem a listopadem. Grudzień–kwiecień to martwy sezon szkoleniowy, przynajmniej pod względem dofinansowania z MON.
Wskazuje też na konkretny przykład: dwudniowe szkolenie dla 24 osób (tylu liczy dziś pluton WP), z uwzględnieniem kosztów strzelnicy, sali, instruktora – to ok. 20 tys. zł. Sama amunicja 5,56 mm – 100 sztuk – to koszt ok. 200 zł na osobę. W takim układzie bardziej sensowne są szkolenia z broni długiej. Bo z krótkiej – niekoniecznie.
– Z takiego szkolenia nie da się wycisnąć nic ponad absolutne podstawy: sucha obsługa broni, trzy postawy strzeleckie (stojąca, klęcząca, leżąca). I to wszystko. Nie łudźmy się, że to da jakąkolwiek realną bazę – podsumowuje prezes.
Promowanie obronności zamiast fikcyjnych rezerw?
Nieco inaczej sprawę ocenia płk Piotr Lewandowski, komentator spraw wojskowych, weteran misji w Iraku i Afganistanie. Jego zdaniem idea ma sens – i to duży. Zaznacza jednak, że celem programu nie jest przygotowanie do wojny ani budowanie rezerw osobowych, tylko promowanie obronności.
– I to promowanie mądre. Bo lepiej, gdy ktoś umie choćby rozłożyć i złożyć broń. Tego typu inicjatywy scalają organizacje i środowiska proobronne, integrują społeczeństwo. W projekcie weźmie udział wiele wartościowych organizacji. To na pewno lepsze rozwiązanie niż pikniki wojskowe. Cenne jest też to, że udział w konkursie nie jest możliwy dla organizacji powiązanych z partiami politycznymi – wskazuje oficer.
Martwi się przy tym jednak, że w ubiegłym roku budżet na ten projekt był dużo większy.
Własna strzelnica, własny sprzęt
Nieco inaczej patrzy na temat por. rez. Krzysztof Szymański z Nadwiślańskiego Towarzystwa Strzeleckiego (NTS). Jak podkreśla, NTS – którego jest skarbnikiem – przygotowuje we współpracy z wojskiem szczegółowy plan zajęć. I choć lista zadań w siedmiu modułach szkoleniowych wygląda ambitnie, to – jak mówi – da się je realnie zrealizować. Pod jednym warunkiem: trzeba mieć zaplecze.
NTS je ma. Organizacja dysponuje własną strzelnicą, z wydzieloną strefą do zadań taktycznych, przewidzianych również w planie szkoleń. Ma też to, czego brakuje wielu innym oferentom – 22 wyszkolonych instruktorów.
– To jest do zrobienia. W ogłoszeniu nie podano, ile dokładnie dni ma trwać szkolenie. Największym kosztem jest amunicja i godziny pracy instruktorów. My nie musimy wydawać środków na hełmy, pasy, kamizelki, chest rigi – mamy to wszystko na stanie. Mamy nawet noktowizję, termowizję, szkolimy z ich obsługi. Do tego mapy ćwiczebne, busole, kartometry – wszystko, co potrzeba – wylicza porucznik Szymański.
„To zajawka”
Czy zatem takie szkolenia mają sens? To zależy od wielu czynników. Jak zauważa cytowany wcześniej prezes fundacji proobronnej, kluczowe są szczegóły: ile osób przyjdzie, ilu będzie instruktorów, jak dokładnie zostanie rozpisany program.
– Weźmy na przykład moduły z zakresu kartografii i terenoznawstwa, wymienione w ofercie. – Przez jeden dzień można nauczyć podstaw obsługi busoli czy czytania mapy, ale tylko pod warunkiem, że następnego dnia odbędzie się test terenowy nabytych umiejętności. Jeśli natomiast szkolenie miałoby się odbywać raz w miesiącu, to opanuje się podstawy dopiero po roku, dwóch, a może trzech. To, co zaproponowano, to raczej zajawka dla zainteresowanych armią, niż realne szkolenie przynoszące trwałe efekty – podsumowuje prezes.
Taka ocena zresztą koresponduje z opinią pułkownika Lewandowskiego.
Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno się dziwić, że pojawiają się wątpliwości. Przede wszystkim MON powinien jasno i precyzyjnie określić, jaki ma być pełen wymiar godzinowy szkoleń, cele oraz założenia programu. I wreszcie pytanie fundamentalne: dlaczego resort, który chce aktywizować obronnie społeczeństwo, tnie środki nawet na najbardziej podstawowe szkolenia?
Wysłaliśmy do MON szereg pytań w tej sprawie. Do momentu publikacji nie otrzymaliśmy na nie odpowiedzi.
Zdaniem eksperta
Idea jest jak najbardziej słuszna
To cykl szkoleń strzelecko-proobronnych. Ja widzę tu konkret – podstawy, które każdy obywatel powinien znać. W moich oczach to bardzo dobry ruch MON. Ważne, by tego nie zepsuć. Traktowałbym to jako wstęp do przygody z wojskiem, formę zachęty do dalszego zaangażowania. Trzymam za to kciuki i mam nadzieję, że te szkolenia naprawdę ruszą.
Nie ma co ukrywać – mamy problemy z podstawami rzemiosła wojskowego, z przygotowaniem społeczeństwa do działania w sytuacjach kryzysowych. Jeśli mieliśmy problemy np. w czasie powodzi, to co będzie w razie konfliktu zbrojnego?
Idea jest słuszna. I z perspektywy praktyka – to jest wykonalne. Śmiem twierdzić, że gdyby wojsko chciało samodzielnie przeprowadzać podobne szkolenia, koszty byłyby znacznie wyższe niż przy wsparciu podmiotów cywilnych.
Pytanie, jak bardzo zaangażują się organizacje, które zdecydują się w to wejść. Tu chodzi o podstawy: budowę broni, jej przeznaczenie, podstawy strzelectwa, taktyki, topografii, zaopatrzenia medycznego. To etap zapoznania, absolutne podstawy, ale mam nadzieję, że to naprawdę zacznie działać.
Mamy problem z „materiałem ludzkim”, który trafia do wojska – i nie ma się co oszukiwać, że jest inaczej. Dlatego tego rodzaju szkolenia będą tylko na plus.

Główne wnioski
- Ogłoszony przez resort obrony konkurs na szkolenia z zakresu obronności może budzić wątpliwości.
- W bieżącym roku MON przeznaczył na ten cel mniej pieniedzy niż w roku ubiegłym.
- Tych szkoleń nie należy traktować jednak jako przygotowania rezerw osobowych ani tym bardziej jako bezpośredniego przygotowania do konfliktu zbrojnego.