Prof. Góralczyk: Wielkomocarstwowa gra
Bezprecedensowe spotkania przywódców na Alasce i w Białym Domu zapisały się już w historii. Choć na razie nie ma przełomu, widać, że Rosja zyskuje przewagę. Polska natomiast – pochłonięta konfliktem wewnętrznym – nie odgrywa znaczącej roli w kluczowym momencie globalnej gry mocarstw.
Z tego artykułu dowiesz się…
- Dlaczego spotkania na Alasce i w Białym Domu uznawane są za wydarzenia historyczne i jaki jest ich potencjalny wpływ na dalszy bieg konfliktu.
- W jaki sposób Donald Trump i Władimir Putin zyskali na rozmowach, a kto znalazł się w trudniejszej sytuacji.
- Jakie konsekwencje dla bezpieczeństwa Polski może mieć jej nieobecność przy najważniejszych stołach negocjacyjnych.
Trzy dekady temu głośno było o końcu historii. W ostatnich dniach i godzinach stało się jasne, że historia nie tylko wróciła, ale znacząco przyspieszyła. Spotkanie Trump–Putin na Alasce, a w ślad za nim wizyta Zełenskiego w Białym Domu, gdzie – jak zauważył gospodarz – nie było tylu ważnych przywódców naraz „od zakończenia II wojny światowej”, najlepiej tego dowodzą.
Siła, nie wartości
Najwyraźniej wkroczyliśmy w nową erę, której sedno bodaj najlepiej zdefiniował tuż przed spotkaniem w Białym Domu szef Pentagonu Pete Hegseth, mówiąc: „Nie można strzelać z wartości. I nie można też strzelać mocnymi przemówieniami. Po prostu nie ma zamiennika dla hard power. Nie ma nic lepszego niż hard power”. Oznacza to, że rozpoczęła się wielkomocarstwowa gra, w której liczą się nie słowa, normy czy wartości (soft power), lecz potencjały, zasoby, potęga i naga siła. A tę nadal, choć mniejszą niż przed laty, posiadają Stany Zjednoczone – co teraz, wręcz spektakularnie, udowadnia Donald Trump. Rozdaje karty tak, jak chce, nie oglądając się na nikogo.
No dobrze, ale w co on gra, poza wyjściowym hasłem MAGA, czyli że chce uczynić Amerykę ponownie wielką i jeszcze silniejszą? Ostatnie, wręcz burzliwe dni, jak się wydaje, przynoszą odpowiedź na to pytanie. W pewnym stopniu było to widoczne w Gabinecie Owalnym podczas drugiego, już mniej napiętego spotkania z prezydentem Zełenskim, ale najbardziej ujawniło się w półgodzinnym wywiadzie, którego tuż po spotkaniu z Władimirem Putinem Trump udzielił na Alasce swojej ulubionej telewizji Fox (ulubionej, bo nie stawia mu trudnych pytań).
Chrapka na pokojowego Nobla
Najpierw w Anchorage udowodnił, że nie jest dyplomatą, bo do spotkania doszło praktycznie bez żadnej protokolarnej oprawy. Co istotniejsze, złamał też szereg reguł Protokołu Dyplomatycznego (wykładam taki przedmiot od półtorej dekady, więc coś wiem), rozwijając czerwony dywan przed gościem ściganym przecież międzynarodowym listem gończym, potem bił brawo na sam jego widok, a na końcu – co już niesłychane – usadził go w swojej prezydenckiej limuzynie, zwanej Bestią. Tylko oni wiedzą, o czym tam rozmawiali.
W wywiadzie dla Fox Trump pokazał, że nie jest też rasowym politykiem ani strategiem, lecz nadal przede wszystkim biznesmenem i deweloperem. Wprost rozpływał się nad zaletami Rosji: 11 stref czasowych, cała tablica Mendelejewa pierwiastków, w tym tak cennych i dziś niezbędnych w rozwoju technologicznym ziem rzadkich. Istne Eldorado, na które Trump chciałby jak najszybciej wejść, by robić tam swoje ulubione wielkie interesy (big deal). A nie może tego uczynić, dopóki trwa wojna. Dlatego chce ją jak najszybciej zakończyć, co bezustannie podkreśla.
Jednakże w tym wywiadzie pojawia się też inny, na pozór sprzeczny z pierwszym, ale mocno zbieżny z narcystyczną sylwetką psychologiczną prezydenta, motyw – mowa o chęci zakończenia walk na terytorium Ukrainy. Gdyby do tego doprowadził, jak twierdzi i co często podkreśla (przy okazji przechwalając się, że zakończył już sześć wojen), miałby realne szanse na zdobycie pokojowej Nagrody Nobla. Dlaczego tak wymarzonej? To widać zarówno w jego wypowiedziach, jak i powtarzających się enuncjacjach, w których bezustannie atakuje swojego poprzednika Joe Bidena oraz Demokratów, w tym Baracka Obamę. A przecież Obama otrzymał Nobla, prawda? Tymczasem Trump uważa go za miernego prezydenta, podczas gdy sam siebie określa jako najlepszego. Na dodatek stale powtarza, że wojna wywołana za kadencji Obamy (2014) w ogóle nie miałaby miejsca, gdyby wówczas on sprawował urząd.
Odwrócenie wyroków
Tu dochodzimy do samej istoty „trumpizmu”, jak często się go określa. Mamy do czynienia z wyrazistym, egotycznym liderem, któremu tym razem Zełenski – odrobiwszy lekcję (nie tylko zmienił ubiór, ale też zaproponował zakupy amerykańskiej broni na 100 mld dolarów) – oraz inni zebrani w Białym Domu Europejczycy składali wręcz werbalny trybutarny hołd. Wyjątek stanowili kanclerz Merz, później silnie poparty przez prezydenta Macrona, którzy – i słusznie – domagali się przerwania walk jeszcze przed zapowiadanym przez Trumpa spotkaniem trójstronnym, z Putinem włącznie. Niestety, Donald Trump nie przyjął sugestii niemieckiego kanclerza i francuskiego prezydenta dotyczącej natychmiastowego zawieszenia broni. Nadal pozostaje pod urokiem argumentów „Władimira”, z którym w Anchorage przeszedł na „ty”.
Trump na naszych oczach zmienia – a raczej już zmienił, co widzimy w ostatnich dniach – filozofię dziejów: zamiast norm, zasad i wartości mamy politykę siły i grę mocarstw.
Trump bowiem – to kolejna jego wyrazista cecha – patrzy na Rosję i jej dyktatora nie jak na przestępcę, agresora czy zbrodniarza, lecz przeciwnie: jak na partnera, z którym można robić bezprzykładne interesy, albowiem tamten dysponuje ogromnym potencjałem (hard power). Dlatego łatwiej przyjmuje warunki rosyjskie niż ukraińskie, a tym samym odwraca wyroki. Nie tylko odrzuca liberalną politykę prowadzoną przez swoich poprzedników, co robi z lubością, jeśli nie wręcz mściwością, ale na naszych oczach zmienia – a raczej już zmienił, co widzimy w ostatnich dniach – filozofię dziejów: zamiast norm, zasad i wartości mamy politykę siły i grę mocarstw.
Czym ona się zakończy – nie wiemy. Podobnie jak nie wiemy, co dalej z wojną na obszarach Ukrainy. Prezydent Wołodymyr Zełenski zdawał się tym razem zadowolony z przebiegu rozmów w wąskim gronie, co podkreślił podczas spotkania z europejskimi liderami. Rozmawiano o czymś istotnym – o gwarancjach bezpieczeństwa dla Ukrainy. Tu akurat wydaje się, że doszło do pewnego przełomu, bo nawet Trump potwierdził, że mogą być one udzielone „z udziałem Amerykanów”. Każdy, kto zna realia militarne, wie, że Europa obecnie nie dysponuje wystarczającym potencjałem, by samodzielnie udzielić takich gwarancji. Wciąż nie znamy jednak szczegółów – a to one zdecydują o wszystkim.
Linie frontu
Zełenski podkreślił też, że Amerykanie pokazali mu mapy linii frontu, które pochwalił za szczegółowość. Podano jednak, że o zmianach terytorialnych nie rozmawiano, a to raczej najtwardszy orzech do zgryzienia. Rosja ani na jotę nie zrezygnowała ze swoich wyjściowych warunków, co potwierdził minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow, przylatując na Alaskę w koszulce z napisem ZSRR. Kreml chce powrotu do imperium – i nie chodzi tylko o Krym czy obowiązkowy język rosyjski w ukraińskich szkołach, ale o cały Donbas. Jednak wojskowo Rosja go nie opanowała. Owszem, tuż przed spotkaniem na Alasce Rosjanie częściowo przełamali front pod Pokrowskiem, ale Ukraińcy, ściągając odwody, najwyraźniej tę groźną lukę już załatali.
W wymiarze wojskowym i strategicznym to kwestia newralgiczna. Pokrowsk, ale też pobliskie Kramatorsk i Słowiańsk to bowiem fortece. Ich utrata oznaczałaby rezygnację z ukraińskiej swoistej linii Maginota, budowanej i fortyfikowanej od 2014 r. Bez niej droga na Kijów byłaby otwarta, nawet przy „twardych” gwarancjach bezpieczeństwa ze strony USA i Europejczyków, którym Ukraina ma prawo nie dowierzać. Do dziś tamtejsze elity plują sobie w brodę, że – za pisemnymi gwarancjami USA i Wielkiej Brytanii – zgodziły się w 1994 r. na tzw. memorandum budapesztańskie, na mocy którego zrezygnowały z broni jądrowej. Teraz będą podwójnie ostrożni, szczególnie że stale podkreślają, iż intencjom Władimira Putina nie wierzą i są przekonani, że nie dąży on do pokoju mimo nacisków Zachodu.
Co nie mniej ważne, znając enuncjacje Ukraińców i ich plany, oni w ogóle nie chcą rozmawiać o „zamianie terytoriów”, co proponuje Putin i co Trump niejako „przyklepał” na Alasce. To kwestia, która może jeszcze cały proces wykoleić. Oby nie – ale bez woli Ukraińców raczej do prawdziwego pokoju nie dojdzie.
Nieobecni nie mają racji
Rozmowy w Białym Domu przebiegały w zaskakująco dobrej atmosferze. W duchu czasu wszyscy hojnie się komplementowali – Donald Trump chwalił swoich rozmówców – lecz żadnego przełomu jeszcze nie osiągnięto. Pozostaje czekać, co przyniosą kolejne, tym razem telefoniczne rozmowy Trumpa z Putinem i czy doprowadzą one – jak zapowiedział amerykański prezydent („kwestia nie czy, tylko kiedy”) – do spotkania w trójkącie, przy jednym stole z udziałem Rosji i Ukrainy. To właśnie na rezultaty takiego spotkania patrzy dziś cały świat.
Dla Polski jednak najbardziej dotkliwa i wręcz traumatyczna okazała się nieobecność naszego przedstawiciela na tych rozmowach i w salonach Białego Domu. Kraj, który w początkowej fazie konfliktu zrobił dla Ukrainy prawdopodobnie najwięcej i który konsekwentnie był określany jako „najważniejszy sojusznik na wschodniej flance NATO”, tym razem został pominięty. W Białym Domu obecni byli m.in. sekretarz generalny NATO Mark Rutte czy prezydent Finlandii Alexander Stubb – Polaka nie było. To należy jednoznacznie uznać za poważny, strategiczny błąd, bo stara, sprawdzona zasada mówi jasno: nieobecni nie mają racji.
Dziś obserwujemy przepychankę między „dwoma pałacami” o to, kto odpowiada za ten opłakany stan rzeczy. Widzimy też po raz kolejny niewiarygodność naszych polityków, którzy jeszcze niedawno zapewniali, że sprawy bezpieczeństwa są wyjęte spod wewnętrznego sporu. Jak widać – nie są. Niby należymy do „koalicji chętnych”, ale tam, gdzie naprawdę trzeba było być, zabrakło nas. Oby udało się to jak najszybciej naprawić.
Główne wnioski
- Alaska i bezprecedensowe spotkanie liderów w Białym Domu to wydarzenia historyczne, niezależnie od oceny i skutków.
- Choć nie osiągnięto przełomu, rozpoczął się proces, którego kluczowe punkty to szczegóły dotyczące gwarancji bezpieczeństwa i ewentualnych zmian terytorialnych. Na ten moment wygranym jest Putin: przełamał izolację, uniknął nowych ceł ze strony USA, a Rosja wciąż prowadzi ostrzały i ataki na Ukrainę, bo zawieszenia ognia nie ma.
- Polska, zajęta konfliktem wewnętrznym, wypadła z gry w najważniejszym momencie – dlatego kwestie bezpieczeństwa muszą stać się realną, a nie tylko deklarowaną racją stanu.
