Sprawdź relację:
Dzieje się!
Biznes Społeczeństwo

Rektor Politechniki Krakowskiej: Polskie firmy powinny mieć w Polsce preferencje. To leży w interesie państwa (WYWIAD)

Nie zgadzam się, że Polska jest nieinnowacyjna. Nasza innowacyjność byłaby jednak znacznie większa, gdybyśmy od 30 lat nie kupowali gotowych technologii, zasilając cudze budżety. Czas to zmienić – uważa prof. Andrzej Szarata, rektor Politechniki Krakowskiej. Mówi też o zleceniach od zbrojeniówki, kooperacji z lokalnymi pracodawcami, pierwszym w Polsce wspólnym kierunku jądrowym trzech uczelni i sposobie na eliminację fałszywych naukowców.

Rektor Politechniki Krakowskiej Andrzej Szarata
– Często spotykam się z prezesami, dyrektorami dużych firm. Zawsze proponuję, że mogę dostosować program nauczania do ich potrzeb. Mogę zaproponować przedmioty, mogę skorygować treści, mogę dodać pewne elementy w zależności od potrzeb branży – mówi prof. Andrzej Szarata, rektor Politechniki Krakowskiej. Fot. Jan Zych, PK

Z tego artykułu dowiesz się…

  1. Dlaczego rektor jednej z największych politechnik w kraju uważa, że polska innowacyjność jest niedoceniana.
  2. Jak na techniczne szkoły wyższe zadziałają programy rozwoju nowoczesnych technologii ogłoszone w nowej rządowej strategii gospodarczej.
  3. Co Politechnika Krakowska robi dla producentów z sektora zbrojeniowego.

Katarzyna Mokrzycka, XYZ: Czy brał pan udział w głośnym spotkaniu premiera Tuska ze światem nauki po ogłoszeniu strategii, w której zapowiedziano, że nauka i badania mają być jednym z filarów rozwoju w Polsce?

Prof. Andrzej Szarata, rektor Politechniki Krakowskiej: Nie.

Jaki był dobór osób, które zostały zaproszone?

Nie wiem. Pan premier ma prawo spotykać się, z kim chce, to jest oczywista sprawa. Chodzi jednak o to, że my jako środowisko naukowe mamy swoje gremia przedstawicielskie. Mamy Konferencję Rektorów Akademickich Szkół Polskich, a jako uczelnie techniczne mamy Konferencję Rektorów Polskich Uczelni Technicznych. Działają w nich ludzie, którzy na żywych organizmach uczelni wdrażają różne działania, reformy, innowacje, ale też borykają się z problemami, które trzeba rozwiązywać z udziałem decydentów po stronie rządu. Szkoda, że nie mieli okazji przedstawić swoich punktów widzenia. Zwłaszcza, że wiele postulatów młodszego pokolenia naukowców realnie na uczelniach jest po prostu nie do wdrożenia.

Mamy oczywiście kontakt i relacje z ministrem nauki.

Coś z tych relacji wynika?

Jak dotąd nie. Za często zmieniają się ministrowie, a każdy nowy minister musi się przebić przez wszystkie zawiłości.

Kilka dni temu resort nauki ogłosił, że zwiększa finansowanie na wynagrodzenia dla uczelni. Pan się już śmieje, ale i tak zadam pytanie. Czy ta podwyżka w systemie rozwiązuje problem i zamyka temat dofinansowania nauki?

Proszę nie żartować.

Tak pan to ocenia?

Te podwyżki to są grosze. My mamy naprawdę ogromne kłopoty i brak narzędzi, by się nimi zająć. Pojawia się luka kadrowa, która rośnie w błyskawicznym tempie. Wiele osób, nazwijmy to ogólnie starszej daty, powoli odchodzi na emerytury, wyłącza się z pracy na uczelni, a jakoś nie ma wielu młodych, którzy by do nas chcieli przyjść. Bo co ja mogę im zaoferować? 5,5 tys. zł brutto plus pokój do życia – tyle mogę zaproponować asystentowi.

Widzi pan odpływ młodych naukowców?

Nie ma przypływu.

Czy w tej dziedzinie brak progresu jest regresem?

Zdecydowanie tak. W wielu katedrach, na wielu uczelniach mamy mocno doświadczoną i zaawansowaną wiekowo kadrę i długo, długo nikogo w ich miejsce. I nie ma chętnych.

Nie ma chętnych do dydaktyki czy także do działalności badawczej?

Ludzi generalnie brakuje, ale do dydaktyki w ogóle nie ma chętnych. Pieniądze są niewielkie, a efektywność grantów badawczych, które mogłyby być dodatkową zachętą do pracy na uczelni, jest znikoma – najwyżej kilkanaście procent wniosków o grant go otrzymuje. A to oznacza, że młody naukowiec ma nikłe szanse na większe źródła dochodu i pracy niż te 5,5 tys. które ja mu mogę zaproponować za wykłady. Gdyby ten odsetek wzrósł do 30-40 proc., to więcej młodych ludzi chciałoby zostać w nauce.

Problem braków w kadrze pojawia się jednak już na wcześniejszym etapie edukacji, już w średnich szkołach technicznych, i to ma swoje skutki. Widzimy duży spadek zainteresowania maturzystów kierunkami technicznymi na uczelniach.

Jak zadziałają na młodych naukowców zapowiedzi rządu o nowych programach dofinansowania badań i rozwoju nowych technologii, takich jak np. zapowiedziany przez ministra finansów fundusz DeepTech i inne podobne? Nie obawia się pan, że jeszcze bardziej wydrenują kadrę z uczelni?

Tworzenie nowych elementów, które będą działać w pewnym sensie równolegle do szkolnictwa wyższego, funkcjonować poza nami i bez uzgodnień z uczelniami, nie jest dobrym rozwiązaniem. Spodziewam się, że projekty tego typu ograniczą napływ nowej kadry na uczelnie i nasz problem jeszcze się pogłębi.

Nie podobają się panu nowe pomysły rządu na zwiększanie polskiej innowacyjności? Przecież mają na celu odbudowę krajowego potencjału wynalazczego.

Mówimy cały czas, że Polska w innowacjach jest w ogonie Europy. Ja się z tą tezą nie zgadzam. Polska ma wiele innowacji. Jesteśmy uważani za kraj nieinnowacyjny, bo innowacyjność mierzy się przede wszystkim liczbą patentów. To błąd, ponieważ same patenty nie pokazują prawdziwej wartości dodanej ani w gospodarce, ani w nauce. Patenty są ważne, ale nie mogą być głównym punktem odniesienia.

Co zatem powinno nim być? Wdrożenia?

A co to jest wdrożenie?

Coś, co ma realne zastosowanie, jak sądzę.

Politechniki mają na swoim koncie takich wdrożeń dziesiątki tysięcy, większość nie jest opatentowana. Wdrażamy mnóstwo rzeczy, bardzo często takich małych elementów, które poprawiają systemy, zwiększają efektywność, usprawniają, ułatwiają, zmniejszają koszty, ale nie są to nowoczesne technologie, więc nikt o nich nie mówi w kategoriach innowacyjności.

To jak chciałby pan mierzyć innowacyjność, skoro nie patentami i nie wdrożeniami?

Przyznam, że to jest trudne. Choć nie mam pomysłu, jak to systemowo inaczej robić, to widzę, że jest luka dla tych wszystkich zmian, które zachodzą, ale się wymykają tradycyjnej mierze i ocenie innowacyjności. Ja jednak widzę tę innowacyjność na każdym kroku.

Jest luka dla tych wszystkich zmian, które zachodzą, ale się wymykają tradycyjnej mierze i ocenie innowacyjności. Ja jednak widzę tę innowacyjność na każdym kroku.

A po czym pan ocenia?

Po tym, jakie efekty osiągamy w nauce, badaniach w Polsce w porównaniu do innych uczelni, gdy zmierzymy dostępne budżety. Proszę zobaczyć, o jakich pieniądzach mówimy w Polsce i za granicą. Uniwersytet Stanforda ma większy budżet na badania i rozwój niż cały polski budżet na całą polską naukę. A my mimo wszystko wynajdujemy nowe rozwiązania, publikujemy, patentujemy, wspieramy polskich przedsiębiorców kadrą, którą kształcimy. Uczymy inżyniera, który idzie do pracy i okazuje się, że jest świetny. Czy słyszała pani kiedyś od jakiegoś prezesa skargę na źle przygotowanych inżynierów, których zatrudnił? Ja nigdy, a rozmawiam z nim bardzo często. Inżynier po naszej uczelni w firmie wnosi realną wartość dodaną, rozwiązuje problemy, kreuje nowe produkty, rozwija firmę – to właśnie jeden z tych rozdziałów, który wymyka się tradycyjnej ocenie innowacyjności.

Ale przyznaję, że nasza innowacyjność byłaby znacznie większa, gdybyśmy w ciągu ostatnich 20 czy 30 lat nie stracili tak wielu szans na rozwój własnych dużych marek. Pozwoliliśmy zbudować nową Polskę zachodnim firmom. Ponad 5,5 tys. km dróg wybudowały dla nas zagraniczne koncerny, dla których pracowali polscy inżynierowie. Uważam to za duży błąd. To zmarnowana okazja. Wielomiliardowe inwestycje infrastrukturalne w Polsce nie wytworzyły wielkich polskich koncernów w tej branży. Mamy Budimex, który w Polsce płaci podatki, ale właścicielem jednak są Hiszpanie.

Nasza innowacyjność byłaby znacznie większa, gdybyśmy w ciągu ostatnich 20 czy 30 lat nie stracili tak wielu szans na rozwój własnych dużych marek. Pozwoliliśmy zbudować nową Polskę zachodnim firmom. Ponad 5,5 tys. km dróg wybudowały dla nas zagraniczne koncerny, dla których pracowali polscy inżynierowie. Uważam to za duży błąd. To zmarnowana okazja.

Mamy kilka innych dużych spółek infrastrukturalnych, jak chociażby giełdowy Unibep czy Mirbud.

Oczywiście że tak. Ale to nie są firmy, które wygrywają wielkie przetargi na rynkach europejskich. Uważam, że największym problemem firm z polskim kapitałem w ekspansji zagranicznej jest ich słabość finansowa wynikająca z tego, że inwestorzy w Polsce zawsze zwracali uwagę na niską cenę i uważało się, że zarabianie na kontraktach publicznych to coś złego. Rozkład ryzyk kontraktowych między zamawiającymi a wykonawcami był skrajnie niekorzystny dla tych drugich. Pomagano także firmom, które były zagrożone upadłością, co źle wpływało na rynek. Brakuje także realnego wspierania przez polityków polskich firm za granicą – promowania i ochrony, jeśli są dyskryminowane.

Może nie zdobywają rynków poza Polską, bo nie są zainteresowane?

Nie, powód jest inny. Mają dużą trudność, żeby się przebić. Jakie szanse ma polska firma na przykład w Niemczech albo we Francji, a jakie niemiecka i francuska w Polsce? U nas jest założenie, że skoro zachodnia firma startuje po zlecenie, ma mieć takie same prawa jak polska. Proszę porozmawiać z jakąkolwiek polską firmą, która planuje ekspansję na Zachód. Każda powie, że nie jest traktowana na równi z lokalnymi konkurentami.

Uważa pan, że polskie firmy powinny mieć w Polsce preferencje?

Tak. A dlaczego nie?

A co wtedy ze wspólnotowym rynkiem unijnym, który zakłada, że każdy ma równe szanse?

Jeżeli rynek wspólnotowy zacznie działać tak, jak pani mówi i w każdym unijnym kraju polskie firmy będą mieć takie same możliwości, jak w Polsce, to ja wtedy wycofam się z tego, co powiedziałem. Ale ja doskonale wiem, że system tak nie działa, bo za granicą spółka z polskim kapitałem ma znacznie trudniej niż lokalna.

Zachodnie firmy zatrudniają polskich inżynierów, których my wykształciliśmy na polskich uczelniach. Całe ich know-how przechodzi do tych firm, które w większości działy badawczo-rozwojowe mają już nie u nas, ale u siebie za zachodnią granicą. Zatrudniają w nich często polskich inżynierów, którzy tam rozwijają różne pomysły i budują swoją innowacyjność. A my nie.

Ile mamy takich straconych okazji, jak pan to ujął? W jakich jeszcze sektorach poza budową infrastruktury?

Na szybko – na przykład w zbrojeniówce, co dziś okazuje się kluczowe dla naszego bezpieczeństwa. Na potęgę kupujemy broń w Korei Południowej i Stanach Zjednoczonych. Nie wykorzystaliśmy spokojnych czasów, by się technologicznie zabezpieczyć na niespokojne.

Współpracujecie z przemysłem zbrojeniowym?

W kilku obszarach, w różnej skali. Mamy na przykład dużą komorę do badań technoklimatycznych w zakresie temperatur od minus 50 stopni do plus 70. To potężny obiekt, do którego możemy wprowadzić nawet czołg. Badamy tam zachowanie wojskowego sprzętu przy bardzo niskich i bardzo wysokich temperaturach. Współpraca w tym zakresie jest mocno rozwinięta. Nasi studenci i naukowcy zaprojektowali też tak zwaną cyberrybę – podwodny dron, który nie ma wirników, nie wytwarza w wodzie hałasu, porusza się jak ryba niemal bezszelestnie. To przyszłościowe rozwiązanie, które może być wdrożone także w wojsku. Zresztą nasi studenci projektują wiele innych wynalazków w ramach projektu FutureLab, np. elektryczny bolid, betonowy szybki kajak czy silnik wodorowy.

Mamy też świetny zespół ds. cyberbezpieczeństwa, który zajmuje się opracowywaniem narzędzi do wykrywania deepfejków i analizą danych, również zabezpieczaniem źródeł danych. Wydział Inżynierii Lądowej zajmuje się natomiast kwestiami budowy schronów i innych obiektów tego typu.

Firmy zbrojeniowe zaczynają się interesować taką współpracą. Podpisaliśmy właśnie umowę z zakładami z Niewiadowa – będziemy współpracować przy produkcji amunicji. Mamy doświadczenie z zakresu inżynierii materiałowej i wniesiemy wkład w kwestii doboru materiałów do produkcji. Dobrze byłoby jednak szerzej wykorzystać know-how uczelni, nasze patenty, polskie rozwiązania, zwłaszcza właśnie w przemyśle zbrojeniowym. Żyjemy w niepewnych czasach, ważne jest, by mieć jak największe własne zaplecze. W tej i wielu innych branżach mamy bardzo często tylko zachodnią technologię. W Polsce najchętniej kupujemy gotowe rozwiązania z Zachodu. Decydenci wychodzą z założenia, że są sprawdzone, działają, nie ma co ryzykować, że u nas się nie uda, bo to kosztuje, bo zabiera czas, więc po co w to wchodzić.

Mam dobry świeży przykład z lokalnego podwórka. Chcemy budować w Krakowie metro. Czy jest jakaś polska firma, która produkuje pociągi metra? Nie.

To chyba dość logiczne, panie profesorze, bo komu się opłaci produkcja pociągów metra, gdy mamy tylko dwie czynne linie i dwie w planach?

Takie podejście to właśnie największy polski problem. Kupujemy na Zachodzie, bo nie mamy swojej produkcji. A nie mamy, bo większość myśli tak, jak pani – nie ma sensu, bo nie mamy patentów, nie mamy rozwiązań, to za duże, skomplikowane, potrwa, nie opłaci się. Brakuje tego pierwszego kroku i kogoś odważnego, kto powie: wybudujcie autonomiczny pociąg dla metra w Krakowie.

Ale to pan jest w radzie, która się zajmuje tematem metra w Krakowie. Złożył pan taką propozycję polskim producentom taboru – Newagowi czy Pesie?

Oczywiście, że tak. Oni mówią: bez żadnego problemu jesteśmy w stanie to zrobić. Tylko że oni tego jeszcze nie mają, więc i oni, i my czekamy, aż ministerstwo infrastruktury zaproponuje jakąś współpracę w zakresie opracowania polskiego pociągu autonomicznego, który będzie jeździł w tunelach metra w Warszawie,, a w przyszłości w Krakowie.

Dlaczego chce pan angażować do tego ministerstwo? Czy miasto Kraków, które jest zainteresowane zakupem wagonów, nie może samo złożyć takiego zlecenia, czy raczej ogłosić na nie przetarg na wolnym rynku?

Nie, bo to musi być projekt badawczy. Jeśli wystawimy zlecenie na wolnym rynku, to polskie firmy nie mają szans. Jakakolwiek firma zagraniczna, która już produkuje takie pociągi, zawsze wygra. Newag czy Pesa potrzebują czterech lat, żeby to dopracować, przetestować działanie, a na to potrzebują też dofinansowania. Tak to robiły wszystkie firmy na Zachodzie we współpracy ze swoimi rządami. Ktoś pierwotnie musiał wyłożyć na początku pieniądze. Teraz my też tego potrzebujemy, bo w interesie państwa leży, byśmy takie rzeczy projektowali, opracowywali i produkowali w Polsce. Od 30 lat kupujemy gotowe rozwiązania i gotowe technologie, zasilając cudze budżety i pompując cudzą innowacyjność – czas to wreszcie zmienić.

Ja bym nawet wolał poczekać pięć lat, ale jeździć polskim pociągiem z prędkością 300 km/h po nowych torach kolei dużych prędkości. Za tym rozwiązaniem idą setki miejsc pracy i nasza własna nowa myśl techniczna. W biurze projektowym Newagu pracuje 250 osób, w mojej ocenie są mega innowacyjni w takich rozwiązaniach. Trzeba im tylko dać szansę, czas, no i pieniądze.

Newag czy Pesa potrzebują czterech lat, żeby dopracować, przetestować działanie, a na to potrzebują też dofinansowania. Tak to robiły wszystkie firmy na Zachodzie we współpracy ze swoimi rządami. Teraz my też tego potrzebujemy, bo to leży w interesie państwa.

Ekonomiści powiedzą, że nie ma sensu wymyślać koła na nowo, skoro już ktoś to zrobił i można je kupić taniej.

To prawda, ale jeżeli zostaniemy przy takim myśleniu, to w ogóle możemy zamknąć nowoczesny polski przemysł, bo jego rozwój będzie przecież kosztowny.

Powinniśmy inwestować we własne rozwiązania, przemawia za tym wiele rzeczy. Po pierwsze, rozwija się dzięki temu rynek pracy i kształcenie kadr. Po drugie, w ten sposób kreuje się innowacyjność, o której cały czas się mówi. Gdzie mamy szukać innowacyjności, skoro na każdym kroku oddajemy pole zachodnim firmom, które po II wojnie światowej miały dużo lepszy punkt startowy niż my? My dopiero od ponad 30 lat funkcjonujemy w normalnych warunkach. Właśnie poprzez projekty badawcze i wypracowywanie własnych rozwiązań, w które włączy się jednostki naukowe i publiczne fundusze, mamy szansę na dogonienie krajów Zachodu.

W nowej strategii gospodarczej rząd skupił się na dofinansowywaniu rozwoju cybertechnologii, jak AI czy komputer kwantowy. Czy są w Polsce jakieś aktualne strategie lub projekty badawcze dla dziedzin z realnej gospodarki, jak transport albo przemysł wydobywczy?

Nie ma. Jeżeli są projekty badawcze, to raczej są to projekty analityczne. I uważam, że to błąd, że to będzie kolejna stracona szansa. I mówię to z całą odpowiedzialnością. Najlepszym przykładem jest CPK, którego budowa rozgrzała całą Polskę. Chcemy budować potężne nowe lotnisko. Gwiazdę na sztandarach inwestycji. Ale projekt architektoniczny robi nam zagraniczna gwiazda Norman Foster. Dlaczego nie polscy architekci? Przecież mamy wiele wybitnych postaci.

Może będą z firmą Norman Foster współpracować jako podwykonawcy? Często tak się dzieje w różnych branżach.

No właśnie! Tak jak przy budowie infrastruktury przez lata. Czy tak mamy nadal w Polsce działać? Sami wybieramy obcego wykonawcę, dobrowolnie sprowadzając się do roli wykonawcy od czarnej roboty?

Tylko na komponent kolejowy w CPK jest do wydania 75 mld zł w ciągu najbliższych 10 lat – m.in. na koleje dużych prędkości.

I pan się obawia, że te pieniądze znowu zostaną przerobione przez zagraniczne podmioty?

No tak. Uważam, że powinniśmy podchodzić do tego rozwiązania dokładnie tak samo, jak Niemcy, Francuzi, Brytyjczycy czy Szwedzi. Wiele osób pewnie powie: „Co ten Szarata opowiada. Mamy wolny rynek, uczciwość, sprawiedliwość, przepisy i nie możemy czekać, aż się jakaś polska firma, która nigdy tego nie robiła, nauczy”. W takim przypadku nigdy niczego nie osiągniemy. Zawsze będziemy mieli ten szklany sufit, bo musimy budować szybko tu i teraz, a polska firma potrzebuje kilku lat, żeby się przygotować. Akurat CPK już stworzyło biuro projektowe, które w mojej ocenie jest jednym z najlepszych w Polsce. To polscy inżynierowie na bardzo wysokim poziomie merytorycznym, pracujący w polskiej firmie. Niczego nie trzeba opóźniać. Ale w wielu innych sytuacjach warto – uważam – zaczekać na polski produkt czy rozwiązania.

Czuje się pan gotowy do szerokiej współpracy z biznesem? Firmy bardzo często zarzucają uczelniom, że jakieś nowo opracowane rozwiązania czy technologie kiszą się w szufladach naukowców zamiast trafiać do komercjalizacji.

Bo to jest prawda. Trzeba jednak zauważyć, że od naukowców wymaga się wszechstronności, a nie każdy to potrafi. Łatwo założyć startup, ale trudniej jednocześnie być biznesmenem, prowadzić zajęcia i publikować. To jest bardzo trudne. A wsparcia brakuje. Uczelnie obowiązuje dyscyplina finansów publicznych. Nie mogę nagle przeznaczyć pieniędzy na coś, czego potrzebuje badacz, tylko dlatego, że uważam, że to jest potrzebne. Muszę znaleźć fundusze, zaplanować w budżecie, ogłosić przetarg.

Macie przecież własne mechanizmy komercjalizowania.

Tak, mamy Centrum Transferu Technologii, uważam, że jedno z najlepiej działających w Polsce. Mamy kilka startupów, które świetnie działają. Spółki celowe mają trochę więcej swobody, ale wciąż w tej spółce pracują osoby, które jednocześnie jedną nogą są na uczelni, a drugą w spółce.

Ile konkretnych wynalazków z Politechniki Krakowskiej wchodzi na rynek?

Mamy kilkadziesiąt propozycji, nad którymi pracujemy, natomiast kilkanaście naszych wynalazków ma dużą szansę przebicia się na rynku. Mniej więcej 1/3 naszego budżetu stanowią wpływy z naszych komercyjnych działań.

Kilkanaście naszych wynalazków ma dużą szansę przebicia się na rynku.

W ilu dziedzinach uczycie na Politechnice Krakowskiej?

Mamy osiem wydziałów, a na każdym kształcimy w jednej dyscyplinie.

Czy w sektorach, do których przygotowujecie kadrę, działają dobre publiczne polityki sektorowe, strategie dające szansę na rozwój tej gałęzi?

Nie ma takich koncepcji. Najbliżej strategii jest chyba plan rozwoju energetyki jądrowej. Mam takie wrażenie – dosłownie wrażenie – że rząd zaczyna do tego podchodzić bardzo poważnie. Już wiemy, gdzie powstanie pierwsza elektrownia atomowa, wiemy kto i na jakich zasadach będzie ją budował. Amerykańskiej firmie Westinghouse, która ma ją zbudować, narzucono zaś bardzo mocny udział lokalnych partnerów – tu ma być mocny polski pierwiastek.

Wyłania się mechanizm może jeszcze nie wzorcowy, ale taki, do którego powinniśmy dążyć. Firmy amerykańskie już podpisują kontrakty z polskimi. Nasza politechnika nawiązała współpracę z Mostostalem Kraków – będziemy kształcić kadry do projektowania elementów stalowych pod kątem prac przy budowie elektrowni. Chcemy mieć polskie rozwiązanie, zamiast brać gotowe zachodnie.

Macie kierunek studiów, który będzie przygotowywał ludzi dla sektora jądrowego?

Mamy już kierunek energetyka jądrowa. A teraz wspólnie z dwoma innymi krakowskimi uczelniami – Uniwersytetem Ekonomicznym i AGH – otwieramy zarządzanie w infrastrukturze jądrowej. Zajęcia będą prowadzone na trzech uczelniach. Podzieliliśmy zakres tematyczny: Politechnika ma specjalistów od energetyki cieplnej i jądrowej, AGH zajmie się energetyką jądrową, a UEK – zarządzaniem tak dużymi przedsiębiorstwami.

A kto wystawi dyplom?!

To będzie dyplom trzech uczelni. Pierwszy raz robimy takie międzyuczelniane partnerstwo w trójkącie, bo jesteśmy przekonani, że to może być naprawdę bardzo wartościowy projekt. W końcu sektor nowoczesnej energetyki staje się chłonnym pracodawcą.

Wspólnie z dwoma innymi krakowskimi uczelniami otwieramy zarządzanie w infrastrukturze jądrowej. Zajęcia będą prowadzone na trzech uczelniach. To będzie dyplom trzech uczelni.

A studentów, o których konkurują uczelnie, jest coraz mniej, jak sam pan zauważył. Profesor Piotr Wachowiak, rektor SGH, powiedział, że część szkół albo się połączy, albo upadnie. Przygotowuje pan Politechnikę Krakowską na taki kryzys?

Mamy mniej więcej dziewięć lat, żeby się przygotować do prawdziwego niżu demograficznego w szkolnictwie wyższym. Prognozy demograficzne Głównego Urzędu Statystycznego z 2023 r. do roku 2060 mówią, że do 2028 r. liczba 19-nastolatków, czyli osób, które teoretycznie mają zdać maturę i mogą pójść na studia, jeszcze będzie się zwiększała. Od roku 2028 zacznie się spadek, później lekko odbije, ale od 2034 r. liczba maturzystów będzie się już tylko zmniejszała. Szkoły muszą włączyć tę wiedzę do swoich strategii długoterminowych.

Nie rwę włosów z głowy, nie boję się, że zabraknie nam studentów, ale na pewno będzie ich znacznie mniej. Politechnika sobie poradzi, mamy dużo kierunków, które są potrzebne dla miasta, regionu i kraju.

Z zestawień Ekonomicznych Losów Absolwentów wynika, że bardzo niewiele uczelni w Polsce odpowiada na konkretne potrzeby rynku pracy w swoim regionie. Na przykład na Podkarpaciu szkoły wyższe najczęściej kształcą w zawodach, które nie mają wzięcia. Sprawdza pan, czego potrzebują pracodawcy w regionie?

Dla nas współpraca z przemysłem od lat jest niesłychanie ważna. Często spotykam się z prezesami, dyrektorami dużych firm z prośbą o współpracę. Zawsze proponuję, że mogę dostosować program nauczania do ich potrzeb. Powiedzcie, czego potrzebujecie – mogę zaproponować przedmioty, mogę skorygować treści, mogę dodać pewne elementy, w zależności od potrzeb branży.

Mamy też kierunki prowadzone od kilkudziesięciu lat ze stale unowocześnianymi programami studiów, one są świetnie dopasowane do rynku pracy. Na przykład wszyscy, którzy u nas studiują inżynierię środowiska i gospodarkę wodną, od razu znajdują pracę w przedsiębiorstwach wodociągów i kanalizacji w całym województwie.

Ale faktycznie brakuje wiedzy i bardziej centralnego spojrzenia na to, w którą stronę tak naprawdę uczelnie chcą iść, by przygotowywać kadry przyszłości. Tak naprawdę w polityce państwa nie wskazano, jakich specjalistów Polska będzie potrzebować do dalszego rozwoju, choć to państwo finansuje kształcenie na uczelniach publicznych. Zdaje się, że to rektorzy polskich uczelni muszą poznać rynek i opracować scenariusz przygotowywania kadr. Nikt inny na razie tego nie robi. Przekazujemy nasze sygnały wyżej. Niedawno mieliśmy spotkanie z panem ministrem Kulaskiem, jeden z rektorów zwrócił uwagę, że w Polsce brakuje pielęgniarek i położnych, kadry medycznej. Koszty ich kształcenia są bardzo wysokie. Ministerstwo jakoś niespecjalnie kwapiło się dotąd, żeby wesprzeć te uczelnie. Zobaczymy, czy to się teraz zmieni.

Panie profesorze, nauka sama też ma lekcję do odrobienia, na przykład w kontekście nieuczciwych zachowań naukowców i pomnażania publikacji w tzw. papierniach, zgodzi się pan?

Dyskusja o papierniach, oszustwach, sztucznie pompowanych publikacjach wybuchła na marginesie zmiany ustawy o szkolnictwie wyższym i zasad ewaluacji pracy naukowo-badawczej.

Według pana to tylko marginalny problem?

Tak, z perspektywy uczelni to jest problem marginalny, dotyczy kilku procent wszystkich naukowców. Problem jest i należy go wypalić gorącym żelazem, to jest oczywiste. Natomiast robienie z tego głównego nurtu powoduje, że w odbiorze społecznym uczelnie stają się kombinatorami. Zaczyna to wyglądać tak, jakby każdy naukowiec był w to zamieszany.

A pan także ma problem z nieprawdziwymi publikacjami?

Poleciłem przez bibliotekę Politechniki Krakowskiej przeprowadzić bardzo szczegółową analizę dorobku publikacyjnego. Są mechanizmy, które mogą wskazać osoby, które nagle mają wielki przyrost publikacji. Jeśli ktoś publikuje od Sasa do Lasa, czyli ma w portfolio publikacje z wielu różnych dyscyplin nauki i po 40 publikacji rocznie, to nie jest to naturalne. Na szczęście takich osób u nas nie ma. Mamy osoby, które mają dużo publikacji, ale to są publikacje monotematyczne albo skupione wokół jednej dyscypliny. W tym momencie trwają analizy, czy wobec tych osób jest podejrzenie, że naciągały system.

Rozmawiałam niedawno z profesorem Łukaszem Okruszkiem z Polskiej Akademii Nauk o tym, co powinno zrobić Ministerstwo Nauki. Ze smutkiem stwierdził, że my mamy system, który jest kulawy, zły, dziurawy, ale na razie nie mamy żadnej alternatywy. Są jakieś kroki, które sam może pan podjąć na swojej uczelni żeby z tym walczyć?

Nie będziemy dofinansowywać publikacji w tak zwanych drapieżnych czasopismach.

Nawet jeżeli te czasopisma są na liście ministerialnej? Może pan to zrobić?

Mogę nie płacić za ich publikowanie. Nie zabraniam publikowania, ale nie będę tego dofinansowywał. Każdy autor bierze na siebie odpowiedzialność za to, co publikuje.

Warto wiedzieć

Co to są drapieżne wydawnictwa

To czasopisma o charakterze naukowym, w których za publikację treści się płaci, ale prace nie podlegają weryfikacji naukowej czy ocenie recenzenckiej. Wykreowały one zjawisko tzw. papierni („paper mills”), w których badacze dla podbicia swojej pozycji naukowej, ocenianej zwykle liczbą publikacji, produkują treści bez wartości naukowej lub, co gorsza, płacą za napisanie takich artykułów, a także za ich cytowanie w innych, równie bezwartościowych, publikacjach.

xyz.pl

Główne wnioski

  1. Niedostateczne wykorzystanie krajowego potencjału: Rektor Politechniki Krakowskiej nie zgadza się z tezą, że Polska jest nieinnowacyjna. Jego zdaniem wiele rozwiązań, które wychodzą z uczelni, nie mieści się w klasycznych kategoriach miary innowacji. Prof. Szarata krytykuje fakt, że Polska zbyt często wciąż korzysta z zagranicznych technologii i firm, zamiast rozwijać własne, bo to hamuje rozwój krajowej innowacyjności.
  2. Niskie wsparcie nauki: Prof. Szarata podkreśla, że niskie wynagrodzenia i niewielkie szanse na uzyskanie grantów zniechęcają młodych ludzi do kariery naukowej, co prowadzi do luki kadrowej na uczelniach. Budżet jednej amerykańskiej uczelni z tzw. Ivy League jest większy niż cały polski budżet na cały sektor nauki.
  3. Współpraca z przemysłem idzie za wolno: Nasz rozmówca zgadza się z zarzutami płynącymi ze świata biznesu, że uczelnie nie zawsze komercjalizują to, co warte wprowadzenia na rynek. Jednak tłumaczy naukowców, że są nadmiernie obciążani. Politechnika Krakowska jest natomiast otwarta na współpracę z biznesem w obszarze edukacji zawodowej. Po raz pierwszy w Polsce wraz z dwoma innymi krakowskimi uczelniami uruchamia wspólny kierunek kształcący do pracy w sektorze energetyki jądrowej.