Stanów Zjednoczonych trzeba się dziś bać. Europa musi mieć politykę „de-riskingu”, taką jak wobec Chin (WYWIAD)
„W Ukrainie potrzeba będzie co najmniej 150-200 tys. żołnierzy, tam jest jakieś 1,2 tys. km linii frontu. Kto ma to zabezpieczać? Bangladesz albo Argentyna?” – pyta ekonomista, politolog dr Bartłomiej E. Nowak z Akademii Finansów i Biznesu Vistula, członek zespołu doradców Komisji Europejskiej, w rozmowie z XYZ. Jego zdaniem, jeśli kraje Unii Europejskiej szybko nie wypracują między sobą konkretnych decyzji, Europa zostanie sama – Trump może odejść, by zająć się priorytetami USA w Azji.


Z tego artykułu dowiesz się…
- Co powoduje, że Stany Zjednoczone stały się groźne dla Europy. Skąd się bierze wrogość Donalda Trumpa wobec Unii Europejskiej.
- Dlaczego prezydent Trump ulega naciskom i żądaniom Rosji? Jaki jest jego najważniejszy cel.
- Czy możliwe jest powołanie europejskiej armii i jak można zwiększyć dofinansowanie budżetu obronnego na poziomie Unii Europejskiej.
Katarzyna Mokrzycka, XYZ: Czy Stanów Zjednoczonych trzeba się dziś bać?
Dr Bartłomiej E. Nowak, Akademia Finansów i Biznesu Vistula: Myślę, że tak. Wobec USA musimy mieć dziś w Europie świadomą politykę „de-riskingu” (zmniejszania poziomu ryzyka), którą do tej pory trzeba było mieć na przykład wobec Chin. Stany są nieprzewidywalne i unilateralne. Dla Donalda Trumpa „America First” oznacza „America Only”.
Po raz pierwszy od końca II wojny światowej mamy do czynienia z prezydentem USA, który jest otwarcie wrogiem europejskiej integracji. Unia działająca jako całość może bowiem skutecznie kontrować jego pomysły w skali globalnej.
USA nie potrzebują już sojuszników? Grają tak, jakby nie zależało im na żadnych zaprzyjaźnionych partnerach w żadnej części świata, poza Izraelem. Czy na naszych oczach sojusz NATO zamienia się w układ petent – władza?
Potrzebują. Tylko że Donald Trump nie myśli w ten sposób. Dla niego NATO jest sojuszem transakcyjnym – coś za coś, opłacalność układu musi być wyraźna. Powiedział przecież, że kraje, które nie płacą wystarczająco dużo na zbrojenia, nie zasłużyły na objęcie gwarancjami wynikającymi z artykułu 5.
Teraz Trump nie szuka sojuszników – będzie po prostu chciał akceptacji tego, co wynegocjuje
z Rosją. Dopiero wtedy będzie ich potrzebował, ale może ich nie znaleźć. Europa chce bowiem sprawiedliwego pokoju, a Trump niekoniecznie definiuje cel w ten sposób. Jemu chodzi o „przerwanie bezsensownej wojny i rozlewu krwi”. Marzy mu się przecież pokojowy Nobel. Warunki pokoju nie odgrywają dla niego istotnej roli, mówi o tym otwarcie.
Trump jest przekonany, że Europa przez ostatnie trzy lata nie wyszła z żadną polityczną koncepcją, aby konflikt zakończyć. Boję się, że prezydent USA zdefiniuje jakieś porozumienie z Rosją i powie całej reszcie Europy: „take it or leave it” – wchodzicie w to albo nie, a jeśli nie, to rozwiązujcie ten problem sami. Ja zrobiłem, co mogłem, teraz niech Europa sobie radzi. Ja muszę skoncentrować się na zaostrzającej się sytuacji w Azji i rozwiązać problemy na Bliskim Wschodzie.
Wycofa USA z rokowań pokojowych?
To jest jedna z opcji. Administracja amerykańska otwarcie mówi, że ma inne priorytety niż Europa. Ich wyzwaniem jest Azja, a rywalem Chiny. Bogata Europa, która zbudowała się pod amerykańskim parasolem bezpieczeństwa, jest mu obojętna. Stawia się w roli mediatora tylko dlatego, że chciałby być historycznym prezydentem, który zatrzymał wojnę. Według niego Unia jest do tego niezdolna.
Trump domaga się w zamian, aby UE pozwoliła na działanie amerykańskich Big Techów w Europie tak, jak one tego chcą. Od Ukrainy za udzieloną jej pomoc żąda rekompensaty w postaci pierwiastków ziem rzadkich. Prawdopodobnie wartość zasobów, których się domaga, przewyższa wartość amerykańskiego wsparcia. A Europę szachuje tym, że USA mają tu swoje wojska, których obecność może być znacząco ograniczona. Stany działają wobec Europy z pozycji silniejszego.
Donald Trump zawłaszcza każdy obszar polityki międzynarodowej. Eksperci mówią: bo gra jak biznesmen, nie dyplomata. Marko Rubio, wysłannik Trumpa, wyraźnie zasugerował, że Europa dostanie miejsce przy stole negocjacyjnym w sprawie Ukrainy, jeśli zacznie zdejmować sankcje
z Rosji. Stanom zależy na tym, żeby móc wrócić do robienia biznesów z Rosją i w Rosji?
Tego chce Rosja, więc Stanom zależy, bo Trump chce zatrzymać wojnę. Dla niego problem sankcji nie jest ważny, bo Stany mają niedużą wymianę handlową z Rosją. Oczywiście, majątki amerykańskich firm są zamrożone w Rosji, ale w skali całej wymiany handlowej to nie ma aż tak wielkiego znaczenia.
Donald Trump uważa, że wielkość Ameryki gwarantuje prawo do narzucania swojej woli, a inni się będą do niej dostosowywać. I to jest bardzo widoczne w stosunku do Europy. On uznaje też, że Europa nie odrobiła lekcji, bo nie inwestowała w zbrojenia, nie zaproponowała żadnej koncepcji rozwiązania konfliktu i zatrzymania wojny na Ukrainie – więc nie może się niczego domagać. Jej miejsce jest drugoplanowe.
Jak pan ocenia stanowisko polskiego rządu o niewysyłaniu żołnierzy w ramach misji stabilizacyjnej na Ukrainę? Z kim to Polsce poprawi stosunki, a z kim przeciwnie?
Ta sprawa nie jest dla mnie tak jednoznaczna, jak przedstawił ją polski rząd. Chcemy być ważnym graczem w sprawach dotyczących Ukrainy, ale bez żadnego niuansowania przekazu ogłaszamy, że zdecydowanie wojsk nie wyślemy. Wiem, że mamy w Polsce wybory prezydenckie, ale
w ostatecznej kalkulacji powinno się liczyć coś więcej. Szkoda, że nie było to elementem konsultacji między partiami politycznymi czy rozmowy na forum Rady Bezpieczeństwa Narodowego.
W Ukrainie potrzeba będzie co najmniej 150-200 tys. żołnierzy, tam jest jakieś 1,2 tys. km linii frontu. Kto ma to zabezpieczać? Bangladesz albo Argentyna? To są sprawy, które wymagają bardzo poważnej debaty i analizy.
Ma rację Trump, gdy mówi, że Europa nie odrobiła lekcji. Po trzech latach wojny wciąż deliberujemy nad dozbrajaniem się zamiast to robić. Myśli pan, że to, co robi administracja USA zmobilizuje wreszcie Unię Europejską?
Mobilizacja jest niezbędna, ale to wcale nie jest pewne. Poniedziałkowe spotkanie przywódców
w Paryżu miało być reakcją na wydarzenia wokół konferencji bezpieczeństwa w Monachium. Poza dyskusją nie mamy jednak rezultatów. Paryż pokazał, że nie ma nawet wspólnego podejścia do wysłania wojsk krajów UE do Ukrainy w ramach misji pokojowej.
Co widzi Trump po spotkaniu w Paryżu?
To, że Europa wciąż nie ma żadnej własnej koncepcji politycznej na rozwiązanie problemu wojny czy przerwania walk. Póki tak się dzieje, Trump będzie narzucał swoje jednostronne warunki.
A co widzi Rosja?
Że administracji Trumpa udało się rozbić jedność europejską, podziały w Europie właśnie się ujawniły. Nagle Unia toczy rozgrywkę sama ze sobą i ze Stanami Zjednoczonymi, a nie tylko z Rosją. Dla Rosji to model idealny, kiedy partnerstwo transatlantyckie nie tylko przestaje działać, ale jest wręcz źródłem podziałów.
Jest na świecie masa krytyczna, która gospodarczo może przeciwstawić się USA? Na przykład
w ramach WTO albo przez zacieśnianie jakichś już istniejących sojuszy handlowych?
Oczywiście, ale trzeba się będzie zmierzyć z konsekwencjami. Świat jest dzisiaj znacznie bardziej współzależny niż kiedykolwiek. Mówimy o zaawansowanej i kompleksowej globalizacji. Unia Europejska ma skuteczne narzędzia, aby zaszkodzić Stanom Zjednoczonym, ale jeśli tego spróbujemy, to oberwą wszyscy, nie tylko USA. Stany Zjednoczone mają dominującą na świecie walutę i bardzo silną gospodarkę – znacznie bardziej konkurencyjną niż gospodarka Unii, już nie mówiąc o poszczególnych państwach członkowskich UE. Niemcy stoją na skraju recesji, Francja ma bardzo poważne problemy gospodarcze, w Europie mamy bardzo niski wzrost gospodarczy
i – na co wskazywał Mario Draghi – kolosalne potrzeby inwestycyjne. Dlatego użycie narzędzi retorsji gospodarczej przeciwko USA to miecz obosieczny, zaszkodzi także nam samym na wielu obszarach gospodarki. Na wojnie handlowej wszyscy stracą.
Na chaosie w Europie będzie chciał z pewnością skorzystać Pekin i zwiększyć swoje wpływy
w Unii. Czy Chiny są dla UE jakąś alternatywą wobec Stanów Zjednoczonych? To ścieżka, którą warto przebadać, czy ryzyko, że będziemy leczyć dżumę cholerą?
Chiny nigdy nie będą dla Europy alternatywą wobec USA. Tym bardziej, że mają zupełnie inny model gospodarczy i system polityczny. W dodatku są naszym rywalem. A lepsze stosunki gospodarcze z Chinami to ryzyko pogorszenia relacji z USA.
Powiedział pan, że mamy do czynienia z prezydentem, który jest nastawiony na rozbijanie europejskiej integracji. Pana zdaniem to może doprowadzić do rozbicia Unii Europejskiej? Niemcy są jednym z największych dostawców do USA, w tym stali, która została objęta amerykańskimi cłami, podobnie Włosi. Francję dotykają pośrednio cła nałożone na Chiny. Mogą chcieć zawalczyć o indywidualne traktowanie?
Nie mam takiej obawy. Unia Europejska przeszła całą serię kryzysów, które określano jako te, które mogą złamać integrację europejską. Zamiast tego okazało się, że Unia jest silniejsza, niż nam się wydaje. I myślę, że kieruje nami racjonalna kalkulacja. Gdyby państwa zdecydowały się na znacjonalizowanie polityki gospodarczej, to wobec Stanów Zjednoczonych czy Chin żadne państwo europejskie nie miałoby szans. Mamy w Europie albo państwa małe, albo takie, które jeszcze nie wiedzą, że są małe. To nas zmusza, tak wierzę, do działania razem.
Trudno nam jednak dziś ustalić szybkie wspólne działanie, przyzna pan...
I tak, i nie. Unia to jednak wspólnota, która jest ewenementem w skali światowej. Osiągnęła ogromny sukces. Ale jej problem polega na tym, że potrafiła sobie świetnie radzić w czasach pokoju, ale nie była przystosowana do czasów, w których wojny i konflikty wracają na światową, bliską scenę. Wspólnota, która jest w ogromnej mierze oparta o wspólny rynek, wspólny pieniądz, wspólną przestrzeń bez kontroli granicznej i wspólne wartości, musi dzisiaj wejść na nowy poziom współdziałania – w sferze bezpieczeństwa. Na te wszystkie działania mamy zdecydowanie za mały wspólny budżet. Do wspólnej kasy zrzuca się około 1 proc. PKB – to za mało. Potrzebujemy bardzo odważnych decyzji, które w sposób radykalny zwiększą finanse UE.
Co ma pan na myśli? Zwiększenie obowiązkowego wkładu do budżetu, zwiększenie obowiązkowych wydatków na wojsko, co się nie wydarzyło do tej pory, więc dlaczego miałoby się wydarzyć teraz?
Wszystko, o czym się w tej chwili mówi w Unii, jak możliwość zwiększenia wydatków na wojsko bez wliczania tego do deficytów, to za mało. Dziś potrzebujemy projektów dalekosiężnych, na miarę powołania wspólnej waluty czy strefy Schengen. Nie ma mocniejszych symboli suwerenności niż granice i narodowa waluta, a jednak państwa zrezygnowały z tego w imię ważniejszych celów. Skoro to nam się udało, dlaczego miałoby się nie udać zbudowanie wspólnej europejskiej obrony, jeśli nie armii? Jeżeli mamy wspólny rynek, wspólny pieniądz, nie mamy kontroli granicznej wewnątrz Unii, to musimy wspólnie bronić granic zewnętrznych UE, a nie myśleć kategoriami obrony narodowej. To są rozwiązania, które można stworzyć, tylko do tego trzeba odwagi
i wyobraźni.
Być może nadszedł czas dużych kroków w integracji europejskiej. Jednymi z kluczowych czynników narodzin wspólnej Europy były wojna i strach przed nią. Dzisiaj, choć w innej skali niż
w połowie ubiegłego wieku, to też są kluczowe czynniki naszej rzeczywistości.
Jeśli decyzje w Unii opierać będą się na zasadzie jednomyślności, nie uda się niczego ruszyć do przodu – zawsze znajdą się kraje, które będą blokować postęp. Wchodzimy w konieczność zmiany traktatowej, a to potrwa lata...
Niekoniecznie. Schengen powstało poza traktatem i zostało wcielone w prawo europejskie. Europejski Mechanizm Stabilizacyjny, taki europejski odpowiednik MFW, też powstał poza traktatem, de facto wykluczając Wielką Brytanię, która go blokowała. Na marginesie – teraz okazuje się, że bez Wielkiej Brytanii ciężko jest rozmawiać o polityce obronnej w Europie. Potrzebujemy Brytyjczyków, a oni nas. Widać, jak głupią decyzją był Brexit. Może czas zacząć ponownie zacieśniać współpracę. Możemy wykreować w Europie wiele mechanizmów, które pozwolą na nową jakościowo politykę bezpieczeństwa i obrony.
Ma pan jakiś pomysł, na szybko?
Moglibyśmy przyjąć zasadę, że konkretny procent wydatków wynikających ze wzrostu finansowania narodowych polityk obronnych idzie do budżetu UE i jest przeznaczony na wspólne działania. Mamy też Europejską Agencję Obrony, która w teorii ma narzędzia do przeglądu
i koordynacji budżetów obronnych. Wzmocnienie jej roli wobec państw członkowskich mogłoby doprowadzić do specjalizacji poszczególnych krajów w obszarze wspólnego planowania. Nie mówiąc już o tym, że bardziej zdecydowane, mocniejsze niż słynny art. 5 NATO są zapisy Traktatu Lizbońskiego. Traktat mówi, że jeżeli państwo członkowskie stanie się ofiarą napaści zbrojnej, pozostałe kraje mają obowiązek udzielenia pomocy i wsparcia przy zastosowaniu wszelkich dostępnych im środków. Można by nad tym także popracować.
Rozmawiała Katarzyna Mokrzycka

Główne wnioski
- Stany Zjednoczone Donalda Trumpa nie traktują już Europy jak partnera i przyjaciela.
Ta administracja przestała zabiegać o sojusznicze rozwiązania. Trump rozdaje własne, znaczone karty. Interesuje go tylko jedno – zakończenie wojny na papierze. Gdy przedstawi swój plan, nie będzie miał skrupułów, by zostawić z tym Unię Europejską. - Europa zmarnowała trzy lata trwającej wojny. Nie wypracowano mechanizmów finansowania zbrojeń, nie wypracowano wspólnej polityki obronnej, raczkują zaledwie pomysły zwiększania produkcji uzbrojenia. Widzą to Stany Zjednoczone, a co gorsza, widzi to także Rosja
i z premedytacją wykorzystuje. Jak przekonuje nasz rozmówca, w Unii jest do wykorzystania duża przestrzeń na zwiększanie konkretnych działań, brakuje jednak wizjonerów z odwagą do pójścia pod prąd sondażom i elektoratom. - Czy polskie wojska powinny wejść na Ukrainę w ramach misji stabilizacyjnej, gdyby zaszła taka potrzeba? To pytanie i dyskusja będzie tłumiona w zarodku przez wszystkie partie w Polsce co najmniej do wyborów prezydenckich. Czy w czerwcu rząd odważy się poważnie zająć tematem na nowo? Bo to nie jest sprawa, którą można upchnąć pod dywan. „Kto ma zabezpieczać 1,2 tys. km linii frontu na Ukrainie? Bangladesz albo Argentyna?” – pyta dr Nowak, tłumacząc, że to jest nasza sprawa, która wymaga poważnej debaty.