Pilne
Sprawdź relację:
Dzieje się!
Biznes Sport

Takich finałów NBA jeszcze nie było. Dlaczego są koszmarem dla biznesu?

Walka o tytuł najlepszej koszykarskiej drużyny Stanów Zjednoczonych, między Oklahomą City Thunder i Indianą Pacers, jest niesamowicie zacięta. Mimo to biznesmeni zarządzający NBA nie są z niej w pełni zadowoleni. Woleliby, gdyby w finałach mierzyły się drużyny z Nowego Jorku lub Los Angeles, a nie dwóch małych miast o skromnym potencjale ekonomicznym. 

Zdjęcie koszykarzy NBA
Wraz z ostatnim gwizdkiem tegorocznych finałów NBA dobiegnie końca stara umowa ze stacjami telewizyjnymi, podpisana przez ligę w 2014 r. Od przyszłego roku transmisje meczów będą się odbywać na bazie nowego, 11-letniego kontraktu opiewającego na 75 mld dolarów.
Fot.: Matthew Stockman/Getty Images

Z tego artykułu dowiesz się…

  1. Czy czyni finałowy pojedynek między Thunder i Pacers wyjątkowym.
  2. Dlaczego podoba się kibicom, a nie włodarzom ligi.
  3. Co NBA może zrobić, aby nie ponieść dużej straty finansowej.

Trwa wielkie święto fanów koszykówki. Ruszyły finały NBA, jedno z najbardziej prestiżowych wydarzeń sportowych, które wyłoni najlepszy koszykarski zespół w Stanach Zjednoczonych. W tym roku, na przekór krytykom i po wyeliminowaniu murowanych kandydatów do mistrzostwa, o puchar Larry’ego O’Briena powalczą Indiana Pacers i Oklahoma City Thunder.  

To wymarzony pojedynek dla kibiców. Obie drużyny przez kilka ostatnich lat dorastały do miana pretendenta do tytułu. W niemal niezmienionym składzie budowały zgranie, które dziś gołym okiem widać na parkiecie. Łatwo je wspierać, bo chociaż opierają się na szybkiej i spektakularnej ofensywie, to duży nacisk kładą również na defensywę. Bez względu na ostateczny wynik będziemy mieli takiego mistrza NBA, który w pełni zasłużył na tytuł. 

Finały, jakich nie było 

Niezbyt to jednak obchodzi włodarzy NBA. Ich praca polega na maksymalizacji potencjału biznesowego ligi, a ten w tym roku jest mniejszy niż zwykle, właśnie przez taki, a nie inny skład finałów. Jeżeli mecze między Pacers i Thunder będą ciekawe, to pomoże, ale nie uratuje sytuacji. W długim terminie tegoroczne finały mogą być dla NBA brzemienne w skutkach. 

Indianapolis, w którym mecze rozgrywają Pacers, to dziewiąty najmniejszy rynek w NBA i dwudziesty piąty w całych USA. Za to Oklahoma City, gdzie gości witają Thunder, jest trzecim najmniejszym rynkiem w NBA i dopiero czterdziestym siódmym w Stanach Zjednoczonych. Nigdy w historii nie zdarzyło się, aby zespoły z tak małych regionów spotkały się w finałach NBA. Zawsze w historii ligi któryś z uczestników walki o mistrzostwo był z jednego z dwudziestu największych rynków. 

A mogło być tak pięknie 

Lepiej to wszystko pomogą zrozumieć porównania. Dla przykładu, w Oklahoma City mieszka 700 tys. osób, a w całym stanie Oklahoma niecałe 4 mln osób. To mniej niż połowa populacji samego miasta Nowy Jork, gdzie mecze rozgrywają Knicks, którzy byli bardzo blisko awansu do finałów. Natomiast populacja Indianapolis wynosi 880 tys. i jest prawie pięciokrotnie mniejsza niż liczba ludności Los Angeles, z którego Lakers też walczyli o finały. 

Gdyby do finałów weszli Knicks, Lakers czy np. Warriors reprezentujący Obszar Zatoki San Francisco, to NBA zarobiłaby w krótkim terminie kilkukrotnie więcej. Przede wszystkim na sprzedaży biletów. Najtańszy bilet na pierwszy mecz finałów NBA, który odbył się w Oklahomie, kosztował niecałe 190 dolarów. Dla porównania, najtańszy bilet na trzeci mecz drugiej rundy fazy playoffs w Konferencji Wschodniej, który odbył się w Nowym Jorku między Knicks a Celtics, kosztował 400 dolarów.  

Szacuje się, że podczas finałów Konferencji Wschodniej Knicks zgarniali 10 mln dolarów na mecz ze sprzedaży biletów. Nie wiadomo dokładnie, ile z tego trafiło do ligi, natomiast na pewno więcej niż z jakiegokolwiek meczu Thunder czy Pacers w tym sezonie, nawet finałowego.  

Parę milionów w plecy co mecz, to na pewno boli, szczególnie jeśli dodamy do tego wirtualną stratę ze sprzedaży gadżetów. Podczas finałów emocje kibiców sięgają zenitu, więc chętniej kupują akcesoria podziwianych drużyn. Gdyby w finale byli Knicks czy Lakers, którzy mają masę fanów nie tylko lokalnie, ale na całym świecie, ponownie zysk byłby znacznie większy. 

Kluczowy wątek 

Zysk ze sprzedaży biletów czy gadżetów to grosze, jeśli porównamy go z pieniędzmi, jakie NBA dostaje od stacji telewizyjnych. Liga jest na tyle sprytna, że zawsze podpisuje długoterminowe umowy dot. praw do transmisji, więc jedne słabe finały zazwyczaj nie wpływają na zarobki. Mogą jednak obniżyć statystyki i utrudnić przyszłe negocjacje. 

Dobrze się dla NBA złożyło, że kilka miesięcy temu podpisała nową umowę telewizyjną, która będzie obowiązywać od przyszłego sezonu. Opiewa na 11 lat i jest warta około 75 mld dolarów. Kolejny kontrakt zostanie podpisany dopiero za dekadę, więc teoretycznie ciężko sobie wyobrazić, że ktoś wtedy wróci pamięcią do finałów z 2025 r. 

Z pewnością zostanie jednak zwrócona uwaga na długoterminowe trendy dotyczące oglądalności, ze szczególnym naciskiem na finały. Te powoli zaczynają być przedmiotem rozmów, bo nie wyglądają zbyt optymistycznie. Zeszłoroczne finały cieszyły się najmniejszą popularnością wśród widzów od 2007 r. (około 11,3 mln widzów w USA na mecz). Średnia oglądalność finałów spada stopniowo od ponad dekady, wraz z ogólną liczbą osób oglądających telewizję i sport. 

Oklahoma City Thunder ma niezwykle wiernych i zagorzałych fanów. Jest ich jednak po prostu zbyt mało. Podobnym przykładem są San Antonio Spurs, którzy też mają świetne wsparcie kibiców, ale na stosunkowo małym rynku. W całej historii NBA za każdym razem, gdy Thunder lub Spurs występowali w finałach, oglądalność telewizyjna była niższa niż rok wcześniej i... rok później.
Fot.: William Purnell/Getty Images

Z innej perspektywy 

Przerwać trend pomagały nie tylko takie finały, w których występowały znane drużyny z dużych rynków. Dużo zależało też od tego, czy grał w nich popularny koszykarz, taki jak Lebron James czy Stephen Curry. Ten pierwszy przez lata występował w Cleveland i Miami, czyli stosunkowo małych rynkach, a mimo to jego mecze finałowe oglądały grube miliony. Włodarzom NBA pozostaje liczyć, że tegoroczne finały, chociaż niechętnie oglądane, wykreują nową gwiazdę pokroju Jamesa czy Curry’ego. 

Tak było w ostatnich latach. Gdy mistrzostwo NBA wygrywali Giannis Antetokounmpo z Milwauke Bucks lub Nikola Jokic z Denver Nuggets, oglądalność telewizyjna była katastrofalna. Wtedy byli to zawodnicy znani tylko najbardziej zagorzałym fanom koszykówki. Jednak rok później, ratingi telewizyjne ich meczów podskoczyły o ponad 30 proc. Dziś, dzięki kontraktom reklamowym i marketingowi, znają kibice na całym świecie. Również tacy, którzy nie śledzą na bieżąco meczów. Kto wie, może podobnie będzie z Gilgeousem-Alexandrem z Thunder czy Haliburtonem z Pacers. 

Wspólny język 

Na to w długim terminie liczą nie tylko NBA, ale i sieci telewizyjne, które uwiązały się z ligą długoterminowym kontraktem. Wśród nich są ABC i ESPN, należące do Disneya transmitujące tegoroczne finały i przygotowujące ich całą oprawę medialną. Patrząc w przyszłość nie tylko marzą o finałach ze znanymi drużynami, ale też myślą, jak wykreować wizerunek gwiazd z mniejszych drużyn. 

Krótkoterminowo stacje telewizyjne trzymają kciuki, aby pojedynek między Thunder i Pacers trwał jak najdłużej. Drużyny grają do czterech zwycięstw i im więcej meczów będzie potrzeba, by wyłonić ostatecznego czempiona, tym lepiej. Stacje telewizyjne podpisują kontrakty reklamowe z góry na siedem meczów finałowych, czyli maksymalną możliwą liczbę.  

Jeżeli któryś zespół zdobędzie tytuł w mniej niż siedmiu meczach, stacje telewizyjne będą musiały zwrócić firmom pieniądze wpłacone na reklamy w nierozegranych ostatecznie spotkaniach. 

Marzenie o długiej, najlepiej siedmiomeczowej serii finałowej to jedyna rzecz, jaka łączy w NBA świat biznesu i bezstronnych kibiców. Więcej spotkań to dla ligi i jej kontrahentów więcej pieniędzy. Za to dla kibiców więcej emocji sportowych przed ubogimi w męską koszykówkę wakacjami. 

Jako akredytowany dziennikarz NBA co tydzień dostarczam Wam najświeższe wiadomości zza kulis najlepszej koszykarskiej ligi świata. Polecam pozostałe teksty z serii „Rzut za ocean”.

Główne wnioski

  1. Tegoroczne finały NBA pomiędzy Oklahoma City Thunder i Indiana Pacers, choć sportowo fascynujące, są niepożądane z punktu widzenia władz ligi. Obie drużyny pochodzą z bardzo małych rynków, co przekłada się na niższe przychody ze sprzedaży biletów, gadżetów oraz mniejsze zainteresowanie medialne, w porównaniu do sytuacji, gdy w finałach grają zespoły z dużych miast jak Nowy Jork czy Los Angeles.
  2. Finały z udziałem mniej rozpoznawalnych drużyn i zawodników mogą pogłębiać trend spadkowy oglądalności finałów, który trwa już od ponad dekady. Mniejsze zainteresowanie widzów przekłada się na trudniejsze negocjacje przyszłych kontraktów telewizyjnych, które są kluczowym źródłem dochodów NBA. Choć obecna umowa telewizyjna została już podpisana, długoterminowe trendy mogą mieć wpływ na kolejne negocjacje.
  3. Liga oraz stacje telewizyjne liczą, że tegoroczne finały wykreują nowe gwiazdy na miarę LeBrona Jamesa czy Stephena Curry’ego, co w przyszłości może zwiększyć globalne zainteresowanie nawet mniejszymi rynkami. Krótkoterminowo zarówno NBA, jak i nadawcy medialni, mają nadzieję na maksymalnie długą, siedmiomeczową serię, która pozwoli zminimalizować straty finansowe i zapewnić kibicom więcej emocji.