Terroryzm i dywersja wracają do słownika. Zagrożenie ma wiele narodowości
W Europie trwa wojna. Cicha, niewypowiedziana, taka, w której nie grzmią armaty i nie lecą bomby. To wojna pod progiem otwartego konfliktu, nazywana hybrydową. Główną rolę grają w niej zapomniane wydarzenia: akty dywersji i sabotażu, „cichego” terroryzmu bez bomb. Na pierwszej linii jest Polska.
Z tego artykułu dowiesz się…
- Czy mamy w Polsce problem z dywersją i sabotażem.
- Przedstawiciele jakich nacji dominują w działaniach mogących mieć charakter działań sabotażowych.
- Jakie kierunki powinny budzić niepokój wśród polskich służb specjalnych.
Do słownika dziennikarzy i komentatorów coraz częściej wracają pojęcia, zdawałoby się zapomniane: dywersja i sabotaż. A kontrwywiad – wojskowy i cywilny – robi, co może, aby utrzymać w ryzach ludzi godzących w bezpieczeństwo narodowe. Z różnym skutkiem.
Powrót starych klisz. Sabotaż nie jest pojęciem z czasów Zimnej Wojny
Problem jest jednak złożony. Nie ma bowiem jednolitej definicji terroryzmu, a pojęcia sabotażu nie ma nawet w osobnym artykule Kodeksu karnego.
– Przez ostatnie kilkadziesiąt lat nie zastanawialiśmy się nad sabotażem, traktując go jako relikt przeszłości i koncentrując się na sabotażu komputerowym, który w przeciwieństwie do „zwykłego” jest w kodeksie karnym zapisany wprost – mówi Jacek Grzechowiak, ekspert ds. zarządzania ryzykiem.
Wygląda na to, że czas oba te pojęcia odkurzyć. Niestety także z uwagi na to, że coraz częściej aktów zbliżających się do zagrożenia terrorystycznego dokonują w Polsce migranci. Nie mówimy tylko o Białorusinach czy Ukraińcach. Zdarzają się także przybysze z krajów bardziej egzotycznych.
Jak twierdzi rozmówca XYZ zbliżony do służb specjalnych gros zatrzymywanych za np. podpalenia (czy szerzej: akty "miękkiego sabotażu") to dziś Białorusini, Ukraińcy i Rosjanie. W tej właśnie kolejności. Są pośród nich jednak także nasi rodacy.
– Polacy też zdradzają, niestety – słyszymy.
Zatrzymany kadrowy oficer wywiadu. Azja Centralna zaskoczeniem? Niekoniecznie
Zaledwie na początku sierpnia Tomasz Siemoniak, minister-koordynator służb specjalnych, poinformował o zatrzymaniu przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego „obywatela jednego z państw azjatyckich powstałych po upadku Związku Radzieckiego”.
Minister dodał też, że zatrzymany był kadrowym oficerem wywiadu wojskowego. To o wiele poważniejsza sprawa niż zatrzymanie byle podpalacza czy osoby robiącej zdjęcia infrastruktury, choć tych też nie można bagatelizować.
Określenie „kadrowy oficer” oznacza, że był to człowiek zaangażowany z poziomu instytucji wywiadowczej w działanie przeciwko Polsce. Mógł zatem mieć określoną sieć kontaktów i prowadzić agenturę.
Właśnie dlatego jest to o wiele cenniejsza zdobycz. Minister nie ujawnił, z jakiego kraju pochodził zatrzymany, jednak wskazanie na Azję Centralną jest tu znaczące.
– Wśród pierwszej al-Kaidy było wielu obywateli krajów dzisiejszej Azji Centralnej. ZSRR zwalczało religię, wielu z nich wyjeżdżało walczyć do Afganistanu, było po prostu bardzo podatnych na radykalizację. Emisariusze al-Kaidy byli obecni w Czeczenii, podczas obu wojen w tym kraju. Ruch terroryzmu islamskiego był wbrew pozorom bardzo inkluzywny, wcale nie trzeba było być Arabem czy Pasztunem z Afganistanu. Wystarczyło po prostu zadeklarować chęć walki i wyznawać Allaha. To, czy pochodziło się z Kirgistanu, czy Syrii, było kwestią wtórną. I to się akurat nie zmieniło – mówi na ten temat dr Michał Piekarski z Uniwersytetu Wrocławskiego.
Wylęgarnia. Terroryzm to nie tylko Bliski Wschód
Dlaczego? Ponieważ kraje tego regionu – Uzbekistan, Kirgistan, Tadżykistan, Kirgistan i Kazachstan – od dawna były bardzo podatne na radykalizację.
– Największe zagrożenie w temacie ekstremizmu islamskiego, w przypadku regionu Azji Centralnej, jest ze strony Tadżyków i Uzbeków. Historie aktów terroru z ich udziałem zdarzały się we Francji czy Niemczech. Ale zatrzymywano ich w ostatnich latach także w Polsce. Warto też przypomnieć, że zaledwie kilka lat temu obywatelka Uzbekistanu szukała klientów na zakup fałszywych dokumentów, aby mogli oni wyjechać do Europy na fałszywej tożsamości – mówi Krzysztof Izak, były funkcjonariusz ABW, od lat zajmujący się problematyką radykalizmu i terroryzmu islamskiego.
Dodaje, że w krajach Azji Centralnej armie są mocno podporządkowane dyktatorom tych państw i radykalnie zwalczają ekstremizm na tle religijnym. Tak dzieje się od początku lat 90. Słynna była choćby wojna władz w Tadżykistanie z fundamentalistami z lat 1992-1997.
Krzysztof Izak przypomina jednak, aby nie nakręcać spirali strachu i nie zakładać, że każdy przybysz, zwłaszcza z Azji Centralnej, jest muzułmańskim radykałem. Jeśli będą oni czuli się zagrożeni, to zaczną sami się separować, zamykać w gettach. A to już bardzo korzystne podglebie do wystąpienia radykalizacji.
– Nie widzę u nas zagrożenia radykalizmem muzułmańskim ze strony miejscowych wyznawców islamu, co nie znaczy, że się nie pojawi. Szczególnie jeśli będziemy sami wpychać takich ludzi w sferę zagrożenia, np. ze strony polskiego radykalizmu, chociażby środowiska ONR – mówi ekspert od terroryzmu.
Kto wjechał do Europy – nie wiadomo. Co na to ABW?
Jako wieloletni oficer kontrwywiadu Krzysztof Izak zdaje sobie sprawę, że świat nie jest zerojedynkowy. Wskazuje, że nie wiemy, kto wjechał do Polski w ostatnich latach z Afryki, krajów arabskich oraz – w mniejszym stopniu – Azji Centralnej. Tworzone przez tych migrantów coraz większe grupy są niemal całkowicie nierozpoznane pod kątem wywiadowczym i kontrwywiadowczym. A to już problem.
– Tylko w ubiegłym roku w Niemczech doszło do 700 ataków nożowników, i większość z nich została dokonana przez osoby pochodzenia migranckiego. Te środowiska trzeba rozpoznawać za wszelką cenę. I tu trzeba postawić pytanie: czy ABW ma dziś do tego siły i środki? – wskazuje oficer.
Należy w tym miejscu przypomnieć: każdy, kto ma zezwolenie na pobyt czasowy w Europie, może po niej swobodnie podróżować.
W okresie 2015-2016 do Europy przedostała się ogromna rzesza ludzi, często bez dokumentów. Wielu z nich podawało się za Syryjczyków, ale ilu z nich pochodziło z Syrii, tak naprawdę nie wiemy. Do dziś, jak mówi Krzysztof Izak, rozpoznaje się wśród nich zarówno członków Państwa Islamskiego, jak i funkcjonariuszy reżimu Baszara al-Assada, którzy z Państwem Islamskim walczyli, ale jednocześnie prześladowali opozycję wewnętrzną w tym kraju.
Co nie jest wcale żadnym novum. Krzysztof Izak przypomina, że Brytyjczycy przyjmowali radykałów wydalanych w latach 80 i 90 z Francji. Nawet tych, którzy w swoich krajach byli ścigani za działania terrorystyczne, w tym organizowanie zamachów.
– W Europie w zasadzie nie ma dziś granic. Tylko w Hiszpanii mieszkają tysiące migrantów z Ameryki Łacińskiej. Nie mają pracy, więc ruszają coraz dalej w Europę. Co ciekawe, bardzo wielu młodych Portugalczyków wyjechało w poszukiwaniu pracy ze swojego kraju np. do... Afryki. Do Angoli, Mozambiku czy Republiki Zielonego Przylądka – dodaje były funkcjonariusz ABW.
Bieda-agenci z Telegrama. Zamieszanie i zamęt w wersji low cost
Sięganie po obcokrajowców w ramach aktów dywersji, sabotażu czy terroru nie dziwi Michała Piekarskiego. Naukowiec przypomina, że Polska od ponad 10 lat jest krajem, do którego przyjeżdża się "do pracy" i mówią o tym wszyscy badacze migracji.
Najpierw zaczęli przyjeżdżać do nas najbliżsi sąsiedzi – Białorusini i Ukraińcy. Im bardziej otwierał się rynek pracy, tym obcokrajowców było więcej. Mamy import siły roboczej z Azji: Filipin, Indii, Nepalu itp., mało jest np. Wietnamczyków.
Ma on dwie hipotezy.
Pierwsza jest taka, że, jak ich nazywa, "bieda-agenci z Telegrama", o których mówi się najwięcej, są świadomym wyborem Rosji, by robić zamieszanie. Dlaczego? Ponieważ, jak wskazuje Michał Piekarski, zazwyczaj powtarza się ten sam schemat: mamy do czynienia z osobami o niskich kwalifikacjach, mających poplątaną przeszłość, zabagnioną, czasem z epizodami przestępczymi.
W tym przypadku konstrukcja jest prosta: pojawia się na Telegramie (czy innym komunikatorze) ogłoszenie o wykonaniu pewnej pracy: zrobienie napisu na murze, zdjęcia itp. Prostej, ale za konkretne, zazwyczaj niewielkie wynagrodzenie. Jaki problem, by ktoś jeżdżący np. Uberem wykonał np. zdjęcia zabezpieczeń na lotnisku, przejechał się po wskazanej mu trasie i nagrał ją wideorejestratorem? Lub podjechał pod ważny obiekt i zrobił po cichu kilka zdjęć ochronie?
Druga hipoteza Michała Piekarskiego jest następująca: być może rosyjski aparat wywiadu, dywersji i terroru w Polsce wcale nie jest tak efektywny. Może, jak zakłada wrocławski akademik, aparat ten składa się jednak z ludzi idących do służby w FSB, SWR czy GRU zwyczajnie po to, aby mieć lepszą pracę niż inni.
Agencji Rosji
W Rosji, jak przypomina, służby są elementem aparatu władzy, swoiście pojmowanego „establishmentu”. I dlatego możliwe, że Rosjanie sięgają po takich obcokrajowców, bo niekoniecznie mają inne atuty. Z tego względu Michał Piekarski formułuje tezę, że być może Rosjanie w pewien sposób sami się ograniczają i po realne, prawdziwe atuty wywiadowcze sięgną dopiero w razie realnego konfliktu.
Przy czym nie można zapominać, że pierwsze założenie też nie jest dobre. Oznacza bowiem zdolność do wykonywanie aktów pozornie małych, ale jednocześnie wywołujących zamieszanie. Bez angażowania przez Rosję dużych sił i środków.
– Kiedy byliśmy w apogeum konfliktu o zboże z Ukrainą, ktoś wysypał zboże na torach. Niski koszt, a jaki zysk propagandowy. Pociąg stoi, trzeba to posprzątać a to wysypane zboże już do niczego się raczej nie nada. Dlatego mówię o robieniu zamieszania niskim kosztem – mówi Michał Piekarski.
Były oficer ABW: nie można wierzyć w przypadki
Wróćmy jednak do przypadków, o których mowa była na początku. Były wysoki rangą oficer ABW – nie zgadza się na ujawnienie nazwiska – mówi XYZ, że w tej materii „w przypadki raczej nie można tutaj wierzyć”.
– Nic nowego nie powiem, to element wojny hybrydowej, która realizowana jest przez służbę globalną. W takiej walce wykorzystuje się takie pionki, jakie są w danej chwili dostępne i można je bez większej szkody poświęcić dla realizacji własnych celów i interesów – twierdzi nasz rozmówca.
On także wskazuje na nieprzypadkowość werbowania przybyszów z Azji Centralnej jako wykonawców drobnych zadań sabotażowych. Ponieważ, jak mówi, ci ludzie byli i są zdeterminowani i posłuszni. Z różnych motywacji, często ideologicznych, gotowi jeśli nie na wszystko, to na dużo. A cel jest jeden. Przestraszyć i pokazać, że nikt i nigdzie nie jest bezpieczny.
A kolejnym celem, którego Rosja oczekuje, jest pokazanie, że „potężne NATO nie pomoże”. Jest to też działanie mające na celu podważenie w społeczeństwie zaufania do państwa i jego służb. Prosty efekt osiągany tanim kosztem.
Kilka hipotez
Może to być też jednak, jak mówi, preludium do czegoś większego. Testowanie: na co i na ile można sobie pozwolić. Na jakim etapie służby wykrywają takie zdarzenia, czy są w stanie wcześniej wiedzieć o zagrożeniu i skutecznie zapobiegać.
Do tego dochodzi jeszcze jedna korzyść. Wzbudzanie w społeczeństwie nastrojów ksenofobicznych do wykorzystania propagandowego, by pokazać, jak to Polacy są nietolerancyjni i nienawidzą „obcych”. A przecież wielu tych „obcych” pełni wiele usług.
– Czyli znów prosty cel, działania obliczone na skłócanie skierowane do wewnątrz, a na zewnątrz ukazywanie naszego kraju jako nienawidzącego innych. A jeśli tak, to znów jest to zachęta dla kolejnych osób gotowych realizować takie zadania – podsumowuje nasz rozmówca.
Wnioski, jakie płyną z tego wszystkiego, są proste. Przynajmniej pozornie, bo diabeł – jak zawsze – tkwi w szczegółach. Z jednej strony musimy zachować wzmożoną czujność. O podejrzanych aktywnościach należy informować służby, aby nie dopuścić choćby do takiego uszkodzenia infrastruktury krytycznej, z jakim mieliśmy do czynienia w Sopocie. Zatrzymany został tam obywatel Ukrainy, 36-letni Ihor H. Wtargnął w lipcu na teren ujęcia wody dla miasta i zniszczył, jak informowała "Rzeczpospolita", elementy infrastruktury. Nie ujawniono, jakie pobudki nim kierowały.
Z drugiej strony nie możemy dopuścić do sytuacji, w której w całym kraju włącza się tryb podejrzliwości i nienawiści wobec mniej lub bardziej wydumanych „obcych”. Należy zachowywać ostrożność, nie popadając jednak w syndrom polowania na czarownice. Narobić szkód jest dużo łatwiej, niż naprawić nadszarpnięte zaufanie. Szczególnie w tak trudnej materii, jak stosunki między różnymi grupami społecznymi.
Główne wnioski
- W Polsce nie doszło od dawna do aktu terroryzmu na tle narodowościowym, religijnym czy etnicznym, ale służby notują coraz więcej działań o charakterze sabotażowym/dywersyjnym.
- Na radykalizację lub działanie na rzecz wrogich wywiadów podatni mogą być imigranci z Azji Centralnej.
- Nie wolno nam jednak ani wpaść w spiralę ksenofobii i rasizmu, ani tracić czujności na zagrożenie.