Pilne
Sprawdź relację:
Dzieje się!
Kultura

Umarł król, niech żyje król

Najgłośniejsza premiera tego roku w polskim teatrze już za nami. Jan Englert, kończący ponad dwudziestoletni okres dyrekcji artystycznej, żegna się z Teatrem Narodowym, którego był sercem i głosem. I robi to z wieloma znakami zapytania. Spektakl „Hamlet” jest swoistym testamentem teatralnym: gorzkim, pełnym dystansu, ale i eleganckim. Choć nie bez skaz. Ale to nie forma jest tu najważniejsza. To opowieść o końcu władzy – i o tym, co po niej. W tle zaś słychać zarzuty o nepotyzm. A jaka jest prawda – o spektaklu i o zarzutach dotyczących „sprzyjania własnej rodzinie”?

"Hamlet" w Teatrze Narodowym. Fot. Marta Ankiersztejn

Z tego artykułu dowiesz się…

  1. Czy oskarżenia o nepotyzm w świecie teatralnym są uzasadnione.
  2. Kto okazał się w ostatnim czasie największym objawieniem aktorskim.
  3. Dlaczego to Jan Englert znalazł się na portretach, które wyrzucane są w pierwszej scenie „Hamleta”.

Englert – reżyser, żywa ikona polskiej sceny – zbudował ten spektakl jako teatralne epitafium. Zaczyna na ostro: z foyer teatru wjeżdża wózek z portretami starego króla. Tę twarz dobrze znamy – bo to wizerunki samego Englerta. Władca upadły, władca pominięty, władca żegnany bez fanfar. Obrazy lądują w scenicznej zapadni niczym na śmietniku historii. Słyszymy kpiny z przeszłości, z teatralnego dorobku, z decyzji i ról, które już się nie liczą.

Helena Englert (Ofelia) i Hugo Tarres (Hamlet) - "Hamlet" w Teatrze Narodowym. Fot. Marta Ankiersztejn

To, że akcja toczy się zarówno na scenie – w elsynorskim zamku – jak i w teatralnym foyer, dużo mówi o tym spektaklu. Bo to tyleż miejsce ze sztuki Szekspira, ile ten konkretny teatr. Scena, na której właśnie nastąpiła zmiana. Taka, która wieloletniego dyrektora zdecydowanie zabolała. I dał temu wyraz w tym spektaklu.

Zamiast przedłużenia kadencji – zamknięty konkurs na stanowisko dyrektora, który wygrał reżyser Jan Klata. Dawniej uchodził za buntownika teatralnego (dość wspomnieć, że w trakcie jednego z jego spektakli wiele lat temu z hukiem wyszedł nie kto inny, tylko sam Jan Englert). Dziś jest nieco bardziej klasyczny. Ma już zresztą za sobą stanowisko dyrektora innej narodowej sceny – Narodowego Starego Teatru w Krakowie. Choć jego wejściu w progi krakowskiej instytucji też towarzyszyły kontrowersje – zostawił po sobie w repertuarze nie tylko tak znakomite spektakle jak „Wesele” czy „Wróg ludu”, ale i zespół, który dziś uchodzi za jeden z najlepszych aktorskich teamów w Polsce. Ale nie odbyło się to bezboleśnie – z kilkoma znanymi aktorami dyrektor się pożegnał, nie bez medialnej awantury zresztą. Dziś widać, że to ryzyko się opłaciło. Z pewnością nie mniej boleśnie niektórzy przeżyją przyjście nowego dyrektora także w Teatrze Narodowym w Warszawie. I zmiany – niekiedy kontrowersyjne dla zespołu – będą nieuniknione…

Trudne słowo „nepotyzm”

W tym kontekście ciekawe wydaje się wszystko, co wydarzyło się wokół spektaklu. Jeszcze przed premierą – gdy tylko ogłoszono listę aktorską – wśród „gościnnych występów” znalazło się nazwisko Heleny Englert. Czyli córki dyrektora i reżysera. Rozgorzała gorąca dyskusja. Własne dziecko w jednej z kluczowych ról? Pojawiły się zarzuty o nepotyzm – i trudno je całkowicie zignorować. Jan Englert tłumaczył się w mediach, mówił o osobistym charakterze spektaklu. Helena Englert przyznała, że liczyła się z awanturą środowiskową, ale nie chciała stracić okazji, by móc jeszcze popracować na scenie z ojcem. Czy broni się aktorsko i czy warto, by mówiono o roli, a nie nazwisku – o tym za moment.

Helena Englert (Ofelia). Fot. Marta Ankiersztejn

Oczywiście ten zarzut trudno zignorować. Ale warto zaznaczyć, że to, co nie uchodzi w urzędach, firmach czy korporacjach, nie do końca ma zastosowanie w sztuce. Gdy na scenie spotykają się artyści połączeni więzami rodzinnymi czy relacjami osobistymi, od razu pojawia się pretekst do oskarżeń. Ale to też sytuacja, która wymaga większego namysłu – bo w zawodach artystycznych, gdzie zaufanie i wspólna wizja są fundamentem pracy, granica między nepotyzmem a naturalnym partnerstwem twórczym bywa bardzo cienka.

Pary w życiu i na scenie

Weźmy choćby duet Bartosz Szydłowski – Małgorzata Szydłowska. On – reżyser i twórca Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie, ona –scenografka współtworząca jego spektakle i teatr. Ich współpraca trwa od lat, obejmuje najważniejsze tytuły tej sceny i także budziła poważne kontrowersje, wywołane pod dyktando krakowskich radnych PiS. Na pewien czas Szydłowski nawet stracił fotel dyrektora (został zastępcą). Po kilku latach wrócił na stanowisko, gdy sąd nie dopatrzył się przekroczenia prawa.

Spektakl „Czerwone i czarne” w reżyserii Bartosza Szydłowskiego i scenografią Małgorzaty Szydłowskiej – Łaźnia Nowa. Fot. Mateusz Skwarczek

Podobnie rzecz ma się z duetem Monika Strzępka – Paweł Demirski. Ona – reżyserka, on – dramatopisarz i dramaturg. Za czasów „Tęczowej Trybuny”, „Bitwy Warszawskiej 1920” czy „Triumfu Woli” tworzyli jako para spektakle, które stały się znakiem rozpoznawczym politycznego, zaangażowanego teatru w Polsce.  Albo Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin. Ona pisze, on reżyseruje. Razem stworzyli wiele ważnych i bezkompromisowych spektakli (jak choćby „Caryca Katarzyna”).

Są też przypadki całych zespołów, które tworzą coś w rodzaju artystycznych rodzin . U Łukasza Twarkowskiego, reżysera odnoszącego dziś sukcesy na świecie, niemal wszystkie projekty powstają w stałym gronie realizatorów, twórców wideo i muzyki. To nie nepotyzm – to kolektywne podejście do sztuki, zaufanie, które buduje jakość. Praca w teatrze to często lata wspólnych doświadczeń, emocji i prób.

Z kolei z zespołu Krzysztofa Warlikowskiego urodził się wręcz cały teatr jako instytucja – Nowy Teatr w Warszawie. Na przestrzeni lat wyłoniła się grupa współpracowników, którzy stali się czymś więcej niż tylko zespołem aktorów i realizatorów. To była wspólnota artystyczna, która razem myśli, razem ryzykuje i razem szuka. Jego scenografką niezmiennie pozostaje Małgorzata Szczęśniak, prywatnie również jego partnerka. Choć i tu w ostatnim czasie pojawił się pewien zgrzyt – wiceprezydentka Warszawy Aldona Machnowska-Góra poinformowała, że Michał Merczyński obejmie stanowisko dyrektora Nowego Teatru od 1 września. Ratusz i Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego zgodziły się na powołanie go bez konkursu. Po 17 latach z dyrektorskiego fotela tej sceny rezygnuje Karolina Ochab.

Ten ruch personalny jest zgodny z oczekiwaniami zespołu teatru, ale wbrew nadziejom niektórych aktywistów i przedstawicieli środowiska, którzy uważali za naturalny sposób wyłonienia nowego szefa otwartą rywalizację konkursową na programy.  Ale niezmiennie artystycznym przywódcą tej sceny pozostaje oczywiście Krzysztof Warlikowski.

Praca w stałych zespołach, niezależnie od tego, czy ich członków łączy pokrewieństwo, partnerstwo, czy po prostu lata wspólnych prób, buduje coś, czego nie da się zastąpić doraźnym castingiem – wspólną wrażliwość, skrót myślowy, zaufanie.

Zdjęcie z próby do "Hamleta". Hugo Tarres (Hamlet), Jan Englert (reżyser) i Helena Englert (Ofelia). Fot. Marta Ankiersztejn

Jak widać, w świecie sztuki decyzje personalne mają inne uzasadnienie niż w sektorach korporacyjnych czy urzędowych. Oczywiście – warto być czujnym, gdy nazwiska powielają się zbyt często. Ale równie ważne jest to, czy efekty tej współpracy niosą wartość artystyczną. Bo w teatrze – mimo wszystko – liczy się końcowy efekt na scenie.

Puszczenie oka

Wróćmy do spektaklu. Hamletowski duch ojca, który wymaga zemsty? Nie tutaj. Duch nie istnieje. Zamiast niego – ludzka intryga, przebieranki, manipulacje. Englert nie wierzy już w metafizykę. To świat czysto ludzki, świat bez boskości, bez zbawienia. Tu rządzą ci, którzy umiejętnie potrafią pociągać za sznurki. Duch ojca to tylko konstrukcja, pretekst do manipulacji. Hamlet nie ma zatem żadnego objawienia, tylko dobrze zorganizowaną iluzję, za którą stoją dworscy intryganci.

Tytułowego księcia gra Hugo Tarres – i to prawdziwe objawienie. Hamlet XXI wieku: chłopak z gitarą, rozczochranym włosem, w trampkach i oversizowym swetrze. Czasem gra na gitarze, czasem kpi z własnego cierpienia. Ale ta kpina to przecież obrona, ostatnia maska. Jest impulsywny, bywa bezczelny, niekiedy histeryczny, ale nie traci autentyczności. To Hamlet naturalny, młody, niegotowy. Czasem zbyt naiwny, by przejrzeć manipulacje, czasem zbyt zadufany, by cokolwiek zrozumieć. I może właśnie dlatego – prawdziwy. Na tle momentami dość skostniałego zespołu teatralnego widać talent.

Jest coś przewrotnego w tym, że Englert powierzył główną rolę właśnie Tarresowi – aktorowi, z którym wcześniej pracował... Jan Klata. Tak, ten: jego następca w Narodowym. Symboliczna sztafeta pokoleń? Przypadek? Puszczenie oka? Może wszystko naraz. Tarres grał Merkucja w „Romeo i Julii” Klaty.

Przemysław Stippa (Horacjo) i Hugo Tarres (Hamlet). Fot. Marta Ankiersztejn

Ofelia Heleny Englert to postać równie pogubiona. Córka reżysera nie tylko nie rozczarowuje, ale wnosi w postać Ofelii kruchość i niepokój, balansując na granicy dziecięctwa i świadomości seksualnej. To Ofelia, która wie, że jest narzędziem, ale do końca nie rezygnuje z godności. Jej bohaterka ma życie i wewnętrzne napięcie, bywa ironiczna, ale w końcu się łamie – i robi to subtelnie, na półtonach. Świetna rola.

Na osobne uznanie zasługuje Jerzy Radziwiłowicz – jako aktor z trupy teatralnej. Jego epizod to perełka: ironiczna, celna, ale i gorzko prawdziwa. Szczególnie, gdy wyrusza na prowincję, bo – jak twierdzi – w stolicy rządzą „teatry chłopięce”. Czyżby aluzja do nowego dyrektora? Tak, Englert nie odpuszcza Klacie.

Koncepcja sceniczna jest oszczędna, wręcz ascetyczna. Scenografia Wojciecha Stefaniaka to przestrzeń niedookreślona, otwarta na interpretację, w której gra nie tylko ciało, ale i pustka. Kostiumy Martyny Kander podbijają współczesność postaci, nie krzyczą, a wspierają.

Na koniec wszystko staje się alegorią: Teatr Narodowy to Elsynor. A Fortynbras w postaci Putina wchodzi jak do siebie. Po trupach, po ruinie, po wewnętrznym rozkładzie.

„Hamlet” Englerta nie jest arcydziełem – nie zaskakuje formą, nie wzrusza na każdym kroku, ale to teatr ważny. Spektakl, który trzeba widzieć nie tylko przez pryzmat Szekspira, ale też przez kontekst instytucjonalny. To komentarz do władzy, do jej utraty, do sukcesji. "Hamlet" jest eleganckim, symbolicznym odejściem, ale również pytaniem: co dalej? Jaki będzie ten Narodowy za Klaty? Czy zdoła połączyć klasę z odwagą, pamięć z przyszłością? Czy Klata go odmieni? A może zostawi zgliszcza? Englert zostawia po sobie teatr z pytaniami. I nie jest to najgorsze z pożegnań.

Główne wnioski

  1. Teatr rządzi się nieco innymi prawami – często pojawiają się np. duety artystyczny, które żyjąc ze sobą w życiu prywatnym, pracują ze sobą na scenie.
  2. Jana Englerta zastępuje Jan Klata, reżyser o zupełnie innym temperamencie i osobowości.
  3. Zarówno Helena Englert, córka reżysera, jak i odtwórca roli „Hamleta”, Hugo Tarres, to aktorskie talenty, które warto obserwować. Jeszcze o nich usłyszymy.