Sprawdź relację:
Dzieje się!
Polityka Świat

Unia Europejska: pobudka czy podzwonne?

Donald Trump i jego nowa administracja niemal codziennie wywracają stolik. Podważają dotychczasowe reguły gry, wartości, a także instytucje, na których się opieraliśmy lub uznawaliśmy je dotąd za nienaruszalne. Jak to wygląda, zobaczyliśmy podczas bezprecedensowej kłótni z prezydentem Zełenskim w Gabinecie Owalnym.

UE USA Fot. Getty Images
UE USA Fot. Getty Images

Z tego artykułu dowiesz się…

  1. Dlaczego UE stoi prze największym wyzwaniem w historii.
  2. Jakie kryzysy przeżyła UE w ostatnich latach.
  3. W jaki sposób UE może odpowiedzieć na aktualne zagrożenia, jakie są plusy i minusy każdego z tych rozwiązań.

Świat widziany dzisiaj z Białego Domu w Waszyngtonie znów staje się czarno-biały, a scena jest wypełniona tylko zwolennikami i przeciwnikami administracji USA.

Wyraźnie widać, że do tej drugiej kategorii można zaliczyć Unię Europejską (UE), której Donald Trump nie rozumiał, nie rozumie i nawet nie chce zrozumieć. Uważa ją za sztuczny, przeregulowany twór, z którym, w przeciwieństwie do Rosjan, nie warto nawet zawierać osławionych transakcji – dealów, za to warto ją ukarać: nowymi stawkami celnymi w wysokości 25 proc., co właśnie zapowiedział.

Tym samym UE jako ambitny projekt integracyjny staje przed bodaj największym wyzwaniem w całych swoich dziejach. Albowiem do całej palety wyzwań wewnętrznych dochodzą teraz niebagatelne zewnętrze. Jak dotychczas administracja Trumpa gra bowiem bardziej na Rosję niż na Europę, stąd nadzwyczajne spotkania „w małym formacie” najpierw u prezydenta Macrona, a teraz w Londynie. To czas działań i decyzji, nie dywagacji. Jednak nawet tak wielkie wyzwania zewnętrzne nie mogą w UE przysłonić wewnętrznych.

Europa Ojczyzn czy federacja?

Te natomiast są z nami od  lat – i narastają.  Po raz pierwszy ujawniły się w całej okazałości już 20 lat temu, wiosną 2005 r., kiedy to obywatele Francji i Niderlandów wykazali grzech pierworodny projektu europejskiego, czyli fakt, że jest to wizja elit, przez elity wcielana w życie i zdaniem elektoratu najbardziej im służąca. Odrzucono wtedy gotową już Konstytucję dla Europy, mającą – zgodnie z tzw. teorią neofunkcjonalną – doprowadzić projekt integracyjny do końca, czyli powołać do życia nowy, niespotykany dotychczas ponadnarodowy twór, nie będący ani federacyjnym państwem, ani klasyczną organizacją międzynarodową.

Od tamtej chwili do dziś UE boryka się z kryzysem konstytucyjnym, a także wizji i przywództwa, bo pierwotna koncepcja się załamała, a nowej brak. Natomiast ostatnio coraz częściej jest zastępowana przez dwie odrębne i odmienne teorie: współpracy międzypaństwowej/międzyrządowej w wydaniu suwerenistów, czyli powrót do słynnej „Europy Ojczyzn” w rozumieniu Charlesa de’Gaulle’a, ścierającej się z innymi koncepcjami integracyjnymi o charakterze ponadnarodowym, choć niekoniecznie już federacyjnym. Spór na ten temat jest obecny i widoczny na całym kontynencie, a w Polsce wyjątkowo wyrazisty na linii PiS i PO.

Niestety, na tamten pierwotny kryzys szybko nałożyły się następne. Od 2009 r. UE borykała się z grexitem, czyli obawą, że słabe ogniwo integracji, czyli Grecja, wypadnie ze strefy euro, a nawet z UE. A równocześnie państwa basenu Morza Śródziemnego zaczęły mieć problemy gospodarcze, w tym zadłużeniowe. Obrazowo i wręcz prześmiewczo nazwano je PIGS (Portugalia, Włochy, Grecja i Hiszpania), ale w poważne tarapaty popadł też wówczas Cypr, a problemy tego typu zaczęła odczuwać też Francja. W ten sposób UE pękła na bardziej zasobną Północ, z Niemcami i Beneluksem na czele, i borykające się z kłopotami finansowymi Południem kontynentu.

Utracone bezpieczeństwo

Tymczasem w latach 2014/15 doszło do następnej kryzysowej fali, o innym charakterze, bo nagle i niespodziewanie zapłonęły granice UE – rozpoczęły się walki w Donbasie, a na południu wyłoniło się tzw. państwo islamskie (ISIS, Daesh). W ślad za tym poszła niespotykana od końca II wojny światowej migracyjna fala, która natychmiast doprowadziła do kolejnego pęknięcia na kontynencie, tym razem nie o podłożu gospodarczym i socjalnym, lecz  bardziej kulturowym, bo chodziło o islam i rożnego rodzaju zagrożenia, z atakami terrorystycznymi włącznie. To wtedy, jak pamiętamy, pani kanclerz Merkel odpowiedziała tzw. Willkommenspolitik, a Viktor Orbán drutami i zasiekami na własnych granicach, co początkowo – ze względu na naszą historię – nie najlepiej się kojarzyło, lecz potem rozpowszechniło i dziś mamy już taki płot także na polskiej granicy.

Europa najpierw straciła więc poczucie bezpieczeństwa zewnętrznego, a potem także wewnętrznego, w tym także socjalnego. Tymczasem zorganizowane w czerwcu 2016 r. referendum w Wielkiej Brytanii, gdzie migracje też odegrały swą rolę, podważyło jeden z kolejnych fundamentów integracyjnych, schowanych za zręcznym hasłem „ever closer Union”, czyli UE coraz ściślej współpracującej. Albowiem wtedy dotychczasowe rozszerzenia projektu integracyjnego zastąpiono pierwszym z niego wyjściem, czyli brexitem (ostatecznie domkniętym dopiero 1 lutego 2020 r., już podczas pandemii).

Wszystkie te procesy, podobnie jak pandemia COVID-19, raczej wzmacniały siły opowiadające się za Europą Ojczyzn, co polityczni przeciwnicy definiowali jako wzrost nacjonalizmów. Jeszcze bardziej je wzmocnił Donald Trump, kiedy w styczniu 2017 r. po raz pierwszy doszedł do władzy. Odrzucił bowiem wszelkie rozwiązania wielostronne, a UE przecież stanowi ich kwintesencję, na rzecz dwustronnych układów i deali. A równocześnie zmienił filozofię dziejów, zamieniając dotychczasową integrację, współpracę i wzajemną zależność na rzecz ostrej konkurencji, izolacjonizmu, protekcjonizmu i strategicznej rywalizacji. Teraz, po ponownym dojściu do władzy, jeszcze bardziej tę filozofię wzmacnia.

Zaszedł w swych zapędach naprawdę daleko, bo przecież po pierwszym posiedzeniu swego gabinetu, 26 lutego stwierdził bez niedomówień: „Bądźmy szczerzy, Unia Europejska została utworzona po to, aby oszukać Stany Zjednoczone. Taki jest jej cel i wykonali dobrą robotę. Ale teraz ja jestem prezydentem”. No i natychmiast zapowiedział, zgodnie zresztą z oczekiwaniami, nowe cła na towary z UE.

Że idzie na zwarcie i bój, świadczy niemal natychmiastowa reakcja premiera Donalda Tuska, wyrastającego na wyrazistego lidera europejskiego obozu liberalnego, który odpowiedział: „UE nie powstała po to, by kogokolwiek oszukać. Wręcz przeciwnie. Została utworzona w celu utrzymania pokoju, budowania szacunku między naszymi narodami, stworzenia wolnego i uczciwego handlu oraz wzmocnienia naszej transatlantyckiej przyjaźni. To bardzo proste”.

Europejski paradoks

Jak jeszcze odpowie na te nowe wyzwania UE, na  tę chwilę do końca nie wiemy, ale już wiadomo, tendencja jest wyraźna, że UE jako całość niestety traci na znaczeniu. Natomiast Stany Zjednoczone radzą sobie lepiej niż Europa, bowiem korzystają z dwóch ważnych źródeł: rewolucji łupkowej, która zamieniła je w eksportera surowców energetycznych (najbardziej skroplonego gazu) oraz wojny na obszarach Ukrainy, teraz jeszcze wzmacnianej perspektywą eksploatacji tamtejszych złóż minerałów i tzw. ziem rzadkich.

Amerykańska gospodarka jest bardziej elastyczna, mniej skrępowana regulacjami, co szczególnie mocno widać w sektorze wysokich technologii – big tech, w której to dziedzinie EU niestety wypadła z narastającej konkurencji miedzy USA a Chinami. Ponadto, musimy sobie radzić nie tylko z Trumpem, podważającym same fundamenty UE, skumulowane w tzw. kryteriach kopenhaskich, gdyż uderza się w podstawy demokracji liberalnej i liberalizmu praktycznie we wszelkich jego przejawach, ale też wielkimi wpływami big tech, które to – począwszy od Elona Muska –  starają się wpływać na politykę na całym świecie, szczególnie w Europie, dążąc do deregulacji i oczywiście większych wpływów dla siebie.

Sytuacja w Ukrainie i wokół niej zrobiła się gorąca, bo Trump zdaje się poważnie zmierzać ku narzuceniu przynajmniej zawieszenia broni i rozejmu, bez oglądania się na Ukraińców i ich interesy. Natomiast całą odpowiedzialność za ewentualne gwarancje pokojowe chce złożyć na barki Europejczyków, z Brytyjczykami włącznie. W tej sytuacji praktycznie nie mamy innego wyjścia, jak zwiększać swe wydatki zbrojeniowe (Brytyjczycy właśnie ogłosili ich podniesienie do poziomu 2,5 proc. PKB), bowiem i NATO jako sojusz będzie teraz poddawany bezprecedensowej presji.

Tak oto znaleźliśmy się w UE w sytuacji wysoce paradoksalnej. Z jednej strony powinniśmy, a nawet musimy zacieśniać współpracę, znosić wewnętrzne bariery i nadmierne regulacje, a przy tym chuchać na nasz jednolity rynek jako ważne dobro. Z drugiej jednak strony wielu Europejczyków wskazuje na to, że to właśnie UE jest źródłem rozmaitych regulacyjnych absurdów, by wymienić chociażby kontrowersje wokół zielonej gospodarki i pakietów klimatycznych.

Zjednoczeni czy bez znaczenia?

Również u nas w Polsce i w regionie nastąpiła gruntowana zmiana. Tak jak ponad 30 lat temu  niemal wszyscy bez wyjątku chcieliśmy „wejść do Europy”, tak dzisiaj coraz więcej sił politycznych i nawet grup społecznych stosowane w UE rozwiązania otwarcie kontestuje. Trump jest tu tylko wzmacniaczem lub katalizatorem, nie zawsze przyczyną. Albowiem źródła tej zmiany zdają się tkwić znacznie głębiej – w nazbyt daleko zaawansowanej liberalizacji. I to właśnie walkę z nią wyniósł na sztandary Donald Trump, mający – jak wiemy – wielu zagorzałych popleczników na terenie UE.

UE znalazła się w kryzysie egzystencjalnym i sytuacji zero-jedynkowej: albo zjednoczeni, albo bez znaczenia. Europa ma teraz dwa wyjścia: zacieśnić integrację, co wymaga stworzenia jednolitej polityki na poziomie unijnym, albo cofnąć część kompetencji do państw członkowskich, ryzykując dalszą fragmentację i osłabienie konkurencyjności w wymiarze globalnym. Pierwsze rozwiązanie pozwoli nam pozostać znaczącym graczem, drugie tylko wzmocni wyłaniający się na naszych oczach kolejny koncert mocarstw. Niestety, jak wiadomo, jesteśmy bliżej drugiej, a nie pierwszej opcji.

Trump postawił na siłę i nagie interesy, jak też rysuje przed światem wizerunek nowego koncertu mocarstw. Tymczasem my jako Polacy powinniśmy pamiętać, że kiedy na Kongresie Wiedeńskim w 1815 r. doszło do pierwszego takiego koncertu, to składający się na tamtą orkiestrę muzycy grali na tyle dobrze, że przez sto lat nie dopuszczali Polski do powrotu do gry. To czas niebezpieczny nie tylko dla UE, ale także i dla nas. Będziemy albo zjednoczeni, albo bez znaczenia, albo się obudzimy, albo wspólnie zejdziemy ze sceny: tertium non datur.  

Główne wnioski

  1. Jak się naocznie przekonaliśmy podczas bezprecedensowej kłótni w Białym Domu z Zełenskim, zagrożenia ze strony nowej administracji amerykańskiej są takiej skali i miary, że podważają europejską jedność (UE), a być może nawet transatlantyckie więzi (NATO). Jest jeszcze za wcześnie, by cokolwiek przesądzać, natomiast absolutnie nie jest zbyt wcześnie, by bić na alarm, bo nad nami Europejczykami teraz larum grają.
  2. Unia Europejska jako projekt integracyjny znalazła się na ostrym zakręcie i jest w egzystencjalnym kryzysie.
  3. Dawna definicja, zgodnie z którą proces ten toczy się „od kryzysu do kryzysu”, już nie obowiązuję, bo zbyt wiele kryzysów nałożyło się na siebie i skomasowało. To czas szybkich działań, a nie dywagacji czy deliberacji, z których Unia dotychczas słynęła. Na krótką metę wyjściem są „małe formaty”, jak te podczas spotkań w Paryżu i Londynie, ale na długą potrzebna jest głęboka zmiana reguł gry i mechanizmów obowiązujących dotychczas w UE.