Ze wszystkich luf – ognia! Rozwój artylerii metodą na rosyjskie drony – radzi Alioth
Incydenty z naruszaniem polskich granic przez bezzałogowce wymagają odpowiedzi. Zdecydowanej. Zwalczanie tanich i lekkich dronów produkowanych masowo w Rosji przez samoloty czy zaawansowaną obronę przeciwlotniczą jest mało opłacalne. Być może zatem, jak wskazuje raport fundacji Alioth, czas wrócić do prostszych systemów lufowych.
Z tego artykułu dowiesz się…
- Jak można rozwiązać mniejszym kosztem problem dronów naruszających polską przestrzeń powietrzną.
- Jakimi środkami można byłoby sprawniej i taniej niszczyć bezzałogowce.
- Kto w Polsce ma zdolności do produkcji sprzętu wojskowego tego rodzaju.
Nie ma co zaklinać rzeczywistości – Polska ma problem z dronami. Zarówno rosyjskimi, naruszającymi granice RP, jak i swoimi, które czasem spadają. Obrazuje to przykład z Inowrocławia, gdy należący do wojska dron "zerwał się" i spadł na cywilne samochody.
Podstawowy problem to jednak naruszenia granicy. Tych w ostatnich trzech miesiącach mieliśmy co najmniej kilka. W tym jedno bardzo poważne, 10 września, gdy do Polski przedostało się kilkanaście bezzałogowców. Poderwano myśliwce, zarówno nasze, jak i sojusznicze, które wykonane z plastiku i sklejki drony niszczyły wartymi setki tysięcy dolarów pociskami rakietowymi. A przecież nie o to chodzi, by na obronę i ochronę wydawać (bezsensownie) miliony.

Przeciwlotniczy makowiec. Fundacja Alioth: potrzeba kolejnej warstwy
Dostrzegła to założona przez byłych oficerów Sił Powietrznych RP Fundacja Alioth, która opublikowała na ten temat raport. Wykorzystanie sojuszniczego lotnictwa taktycznego (w tym bardzo drogich w eksploatacji samolotów F-35) "wskazuje na potrzebę ponownej, całościowej oceny modernizacji polskiego systemu obrony powietrznej".
Autorem publikacji jest major rezerwy Robert Gałązka. Był pilotem samolotów F-16. Jak opisuje portal DlaPilota.pl, od 2009 r. uczestniczył w kilkunastu międzynarodowych ćwiczeniach. Były wśród nich ćwiczenia Red Flag w USA, NATO Tiger Meet i Frisian Flag, a także ćwiczenia NRF (Sił Odpowiedzi NATO) i TLP (Tactical Leadership Programme).
W rozmowie z XYZ.pl pilot wskazuje, że potrzebujemy elementu ochrony przed dronami. Czyli uzupełnienia już istniejącego systemu obrony przeciwlotniczej (opl) o dodatkowe warstwy. System obrony powietrznej (op) w Polsce dzieli się na kilka warstw, jak nazywają to wojskowi: „pięter”. Najwyższe piętro ma tworzyć system Wisła. Złożony z baterii (wyrzutni, radarów i wozów dowodzenia) Patriot ma odpowiadać za ochronę przed samolotami i pociskami rakietowymi.
Piętro niżej jest Narew złożona z wyrzutni brytyjskich pocisków CAMM. Najniższe piętro stanowi Pilica i Pilica+. To systemy artyleryjsko-rakietowe w całości polskiej produkcji. To jednak bardziej system obrony punktowej bardzo krótkiego zasięgu. Przypomina to w uproszczeniu makowiec. Mjr Gałązka postuluje dodanie kolejnej warstwy. Swoistej "Pilicy ++", lub, jak mówi "Pilicy na sterydach".
IBCS, samoloty, pociski. Nie strzelać z armaty do wróbla
– Budując zintegrowany system obrony powietrznej, bazujący na IBCS [Zintegrowany System Obrony Powietrznej i Przeciwrakietowej, Integrated Air and Missile Defense Battle Command System – red.], Polska nie wzięła pod uwagę rozwoju środków napadu powietrznego. Jakim kosztem zapobiegać takim atakom, jak ten z 10 września lub większym? Przy pomocy horrendalnie drogich systemów Wisła i Narew? Podnosząc za każdym razem F-16 czy nawet F-35? Oczywiście można, ale koszty będą ogromne i niewspółmierne do ponoszonych przez potencjalnego przeciwnika – mówi XYZ major Gałązka.
Jak wskazuje, Rosjanie produkują coraz więcej dronów i innych środków napadu powietrznego, a także pocisków samosterujących. Jeśli Polska chce mieć możliwość obrony przed atakiem takiej skali jak w Ukrainie lub większej, potrzebuje efektorów, czyli środków odpowiedzi.
Jak dodaje Gałązka, środków "tanich, skalowalnych, ale zdolnych do przeciwdziałania", czyli artylerii lufowej. Takiej, jak – rzecz jasna mocno zmodernizowane, wyposażone w nowoczesne systemy kierowania ogniem – armaty ZU-23-2, zintegrowane z wyrzutniami pocisków przeciwlotniczych ("Grom" lub "Piorun").
Oczywiście to rozwiązanie może wydawać się archaiczne. W obecnych warunkach może to być jednak rozwiązanie po prostu skuteczne i relatywnie tanie. System można by rozbudować także o cięższą artylerię, np. armaty kal. 76 mm.
– Ironią jest, że wracamy do rozwiązań sprzed 50 albo i więcej lat. Potrzebujemy rozwijać wysoko mobilne baterie na podwoziu kołowym, różnego kalibru, od 23 mm do 76 mm. Wracamy do przeszłości, jasne, ale po to, by odciążyć systemy rakietowe. Ukraińcy ratują się wszystkim, czym mogą. Ale to jest rozwiązanie doraźne, a potrzeba rozwiązania systemowego. Jeśli wydajemy miliardy na systemy z IBCS-em, to możemy wydać mniej i stworzyć działający system, oparty na znanych i sprawdzonych rozwiązaniach – tłumaczy Gałązka.
(Prawie) własnym sumptem. Zaprząc PGZ, wpiąć w system IBCS i gotowe? To nie takie proste
Wylicza przy tym zalety takiej koncepcji: prostotę technologiczną, opartą na krajowych rozwiązaniach i zdolność spółek z grupy PGZ do rozbudowy systemu.
Byłby to, jak wyjaśnia, system obrony liniowej, umiejscowiony na osiach ewentualnego ataku. Czyli na granicach z obwodem królewieckim od północy oraz wzdłuż granic wschodnich: z Białorusią i Ukrainą. Łącznie daje to ok. 1200 km. Do ochrony tak długiego odcinka byłoby potrzebne, zdaniem majora Gałązki, ok. 150 baterii.
Powinny być one spięte z systemem IBCS. Ten system ma być być "mózgiem" całej obrony powietrznej Polski. Tyle, że ten wciąż jest "melodią przyszłości". I to najbardziej skomplikowana część koncepcji.
– Przy automatyzacji, tworząc kill-boxy, czyli strefy śmierci, byłoby do tego potrzeba mniej ludzi. Do wysokości 8 km mielibyśmy zapewnioną ochronę, a powyżej mamy systemy rakietowe, czyli wspomnianą Wisłę i Narew – podsumowuje Gałązka.
Warto dodać, że w raporcie znalazł się także postulat wykorzystania do analizy i wsparcia podejmowania decyzji sztucznej inteligencji. Tu mogłyby pomóc zaawansowane algorytmy systemów, które zaoferowała Polsce amerykańska spółka Palantir.
Raport wymienia też postulat użycia w takim systemie amunicji kierowanej i programowalnej. W tym przypadku również mamy pewne osiągnięcia w produkcji krajowej, więc przynajmniej część pieniędzy zostałaby w Polsce.
Pomysł jest. Trudniej z wykonaniem
Czy takie rozwiązanie ma rację bytu? Choć potencjalnie brzmi dobrze, pojawia się kilka pytań. Przede wszystkim: na jakim podwoziu posadowić ewentualną armatę, chcąc zachować wymóg wysokiej mobilności? Co innego prosty w konstrukcji zestaw ZU-23-2 na ciężarówce (Hibneryt), co innego ciężka armata.
Jest to jednak do zrobienia. Taki zestaw na podwoziu kołowym zaprezentowała w Kielcach rok temu spółka PIT-RADWAR. Na razie wciąż jest to pojedynczy prototyp, wykorzystujący armatę okrętową. Rozwiązania jednak są i przy ich usprawnieniu mogłyby odgrywać opisaną w raporcie funkcję.

Być może w czasie dużego napięcia i dynamicznego rozwoju technologii dronowej jest to rozwiązanie, nad którym powinien pochylić się resort obrony. W ścisłej współpracy z krajowym przemysłem. Tego rodzaju zestawy mogłyby chronić zarówno miasta, jak i np. infrastrukturę krytyczną. Przykład Ukrainy pokazuje, że to rozwiązanie potrzebne "na już".
Zdaniem eksperta
Płk Robert Stachurski: Każdy sposób niszczenia środków napadu powietrznego jest przydatny
Do niszczenia dronów potrzebne są dwie rzeczy: manewrowość oraz siła ognia. Ukraińcy z powodzeniem wykorzystują do tego nawet karabiny maszynowe. Kolejna sprawa to kwestia przekazywania danych. Spiąć samochód z armatą to nie problem, problem jest w poszukiwaniu celu przez tego rodzaju zestawy. On musi uzyskać namiary, musi "widzieć i wiedzieć" gdzie i do czego strzela. Z tym że po pierwszym wykonaniu zadania może się okazać, że takie zestawy muszą się przemieścić do miejsca osłony, bo ich pozycja też będzie ujawniona.
Artyleria lufowa zatem jak najbardziej – ale pod warunkiem wysokiej manewrowości. Mamy zdolności do tego. Ale mija się z celem ustawianie tego wzdłuż granic, bo po pierwszym ataku, kiedy po wabikach złapią namiary Shahedy – to będzie koniec. Nie możemy mówić o żadnych, stacjonarnych elementach. Choć do osłony przeciwlotniczej miast, infrastruktury krytycznej czy baz wojskowych takie rozwiązania, jak opisane w raporcie mają sens. Niemniej – i mówię to od początku wojny w Ukrainie – do niszczenia dronów artyleria lufowa jest jak najbardziej wskazana. To, co zostało zestrzelone, zniszczone, spadło – już nie poleci. W przeciwieństwie do tego, co zostało w jakiś sposób zakłócone.
Każdy sposób niszczenia środków napadu powietrznego jest przydatny. Każdy pomysł o wzmocnieniu warstwowości systemu obrony przeciwlotniczej powinien być przedyskutowany. Zgodzę się, że relacja kosztów do efektu niszczenia dronów przez samoloty jest zbyt wysoka. Dlatego powinniśmy inwestować w artylerię lufową. Ale my wciąż zapominamy o jeszcze jednym istotnym aspekcie unieszkodliwiania środków napadu powietrznego – czyli o WRE (walka radioelektroniczna).
Główne wnioski
- Fundacja Alioth przedstawiła raport, w myśl którego Polska potrzebuje dodatkowej warstwy ochrony przeciwlotniczej – systemu ochrony przed dronami.
- Warstwa ta powinna opierać się, jak twierdzą twórcy raportu, na artylerii lufowej, ale wpiętej w system IBCS i ze wsparciem sztucznej inteligencji. To pole do popisu dla krajowego przemysłu zbrojeniowego.
- Rozwiązanie to wymaga bardzo wysokiej mobilności i zaangażowania wielu podmiotów przemysłowych.
