Złote i nieskromne, czyli opera pełna kontrowersji
Ponieważ Opera Krakowska nie rozpieszcza melomanów ostatnimi czasy nadmiarem premier, każda wzbudza spore oczekiwania. A jeśli towarzyszą jej kontrowersje – to już przepis na małą katastrofę. I choć jest za co – raczej umiarkowanie – pochwalić „Aidę” w reżyserii Giorgia Madii, to ponarzekać na organizację i kulturowe przekroczenia też należy.


Z tego artykułu dowiesz się…
- Z jakiej okazji Verdi napisał jedną z najsłynniejszych oper świata.
- Kto jest bohaterką operowej bajki o Kopciuszku.
- Jakie kontrowersje towarzyszyły najnowszej premierze Opery Krakowskiej.
Napisana na uroczystość otwarcia Kanału Sueskiego (wystawiona po raz pierwszy w 1871 r.) „Aida”, skomponowana przez Giuseppe Verdiego, to jedna z najbardziej znanych dziewiętnastowiecznych oper. To historia o wojnie Egiptu z Etiopią, w którą wpisana jest miłość. Mowa o uczuciu przetrzymywanej jako zakładniczka na dworze egipskim Aidzie i dowódcy wojsk państwa piramid i Sfinksa – Radamesa. Jest jeszcze ta trzecia – czyli córka faraona Amneris, zakochana w dzielnym wojowniku. Jest miłość, wielka historia, dramaty rodzinne i śmierć – czyli przepis na operowy sukces.
Dyrekcja kontra śpiewaczka
Krakowskiej odsłonie „Aidy” towarzyszyły kontrowersje. Tuż przed premierą sopranistka Ewa Płonka, która miała zaśpiewać partię tytułową, zamieściła dość wymowny wpis na jednym z portali społecznościowych. Poinformowała, że mimo swej gotowości i dyspozycji została odsunięta od premiery.
„Moi kochani, jestem dziś w Krakowie, żałuję, że nie na scenie Opery Krakowskiej, w partii Aidy. Jestem zdrowa, nic mi nie jest, a jednak zamiast na scenie, jestem w hotelu” – napisała.
O tym, czy to prawda i w jakiej śpiewaczka jest kondycji scenicznej – za chwilę.
Reszta jest sferą domysłów, bo obie strony komentują sprawę zdawkowo. Według nieoficjalnych informacji poszło o to, że Płonka nie chciała na próbie zaśpiewać w pełnej skali – co w takich przedsięwzięciach często się zdarza. By głos na premierze nie był piaskowy i szorstki oraz miał pełnię możliwości, często ostatnie próby mają już charakter „zamarkowania” śpiewania.
Na premierze ostatecznie zastąpiła Ewę Płonkę – zaplanowana w innej obsadzie – Oksana Nosatowa.

Po fakcie Opera Krakowska wydawała oświadczenie.
„Zgodnie z powszechnie stosowaną praktyką w teatrach operowych zmiany w składach obsadowych są podyktowane troską o najwyższą jakość artystyczną wydarzenia. Każdy z naszych artystów dokłada wszelkich starań, by występować w pełnej gotowości, co wynika z zapisów kontraktu, jednak w tym przypadku wspólnie z realizatorami uznaliśmy, że najlepszym rozwiązaniem dla sukcesu spektaklu premierowego będzie zmiana w obsadzie” – czytamy.
Sprawa jest o tyle zaskakująca, że w świecie operowym „jeździ się” na konkretnych artystów – nie tylko po Polsce, ale i po Europie. Często chce się słuchać wybranych śpiewaków czy śpiewaczek – zwłaszcza gdy występować mają gwiazdy znane z najsłynniejszych scen świata. Tak więc wielu nie kryło w Krakowie rozczarowania, że obsadę zmieniono w ostatniej chwili. I to nawet, gdyby usprawiedliwieniem miała być niedyspozycja głosowa. Bo w znanych teatrach operowych już zdarzało się w przeszłości, że dyrektor lub reżyser informowali publiczność, że gwiazda nie jest dziś w pełnej dyspozycji, ale – nie chcąc zawieść publiczności – wystąpi. I rzadko się zdarza, by ktoś w tej sytuacji żądał zwrotu pieniędzy za bilet. Bo publiczność operowa kocha swoje gwiazdy i wiele im wybacza. Tym bardziej trudno uciec od wrażenie, że krakowska sprawa to bardziej próba sił gwiazda kontra dyrekcja. Zwłaszcza, że stwierdzenie, iż takie zmiany stosuje się „powszechnie” jest mocno na wyrost. To raczej rzadkość niż reguła.
W internecie, na forach poświęconych muzyce, i w portalach społecznościowych – zawrzało.
A to nie jest jedyna kontrowersja, która tej premierze towarzyszyła.

Operowy Kopciuszek
Ewa Płonka to jedno z objawień scenicznych ostatnich lat i współczesna wersja (operowego oczywiście!) Kopciuszka. Ukończyła słynne Juilliard School. Pierwotnie jej głos kwalifikowano jako mezzosopran, ale – w znacznej mierze dzięki swojemu uporowi i pracy – osiągnęła sopran o dużej rozpiętości.
I nawet jeśli to tylko legenda na użytek mediów, trudno nie zauważyć, że od kilku lat jest niezwykle cenioną śpiewaczką. Wystarczy wspomnieć, że występowała na najbardziej znanych scenach operowych świata i w najsłynniejszych utworach: w „Turandot” Pucciniego w mediolańskiej La Scali czy w „Don Carlosie” Verdiego w berlińskiej Staatsoper. Była też już Aidą w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie i będzie nią znów – w Operze Bastille w Paryżu. Nie trzeba być znawcą opery, by zdawać sobie sprawę z rangi tych scen.
W Operze Krakowskiej również wystąpiła w późniejszych spektaklach. Zaśpiewała czystym i mocnym głosem. Kilkakrotnie jej arie kończyły się brawami i okrzykami zachwyconej publiczności (tak było na spektaklu 20 marca).
Skromne to obelga
Samą inscenizację „Aidy” w reżyserii Giorgia Madii – nawiązując do jednego z najsłynniejszych bon motów ostatnich lat – streścić można jako „złote a nieskromne”. Minimalistyczne – owszem, ale skromne – zupełnie nie. Zresztą dla opery – przynajmniej tej pojmowanej w ramach tradycyjnych (a dla niektórych nawet może już archaicznych) definicji tego gatunku – „skromne” to obelga. Zwłaszcza gdy opowiada się o dworze faraonów. Wszystko kipi tu złotem, a – jak wiadomo – dla błysku tego kruszcu najlepszym tłem jest czerń. Całość miała mieć powab starożytnego luksusu. Niemniej jest to raczej gra w skojarzenia Giogio Madii niż jakakolwiek historyczna prawda. Choć kostiumy mają przywodzić na myśl stroje wprost wyjęte ze starożytnego Egiptu – łączą się z nimi raczej dość umownie i są raczej luźną inspiracją.

Podobnie jest ze scenografią: ogromne ściany w kształcie walców, których zwieńczeń nie widać, mają dać wrażenie masywności i ogromu. Jakbyśmy byli w przeskalowanym pałacu lub świątyni, w których wielowiekowych murach ludzki los jest tylko okruchem chwili, a miłość – mignięciem.
Początkowo bryły, które dały się obracać, zmieniały scenę z kameralnych zaułków w bardziej okazałe przestrzenie pałacowe czy świątynne (i odwrotnie), z atmosferą wydobywaną światłem, wydawały się ciekawą scenograficzną ramą dla spektaklu.
Ale choć było ciekawie – inwencji wystarczyło zaledwie na początek. Z czasem główną rolę w spektaklu zaczęły odgrywać… schody. A dokładniej – wchodzenie i schodzenie z nich.
Scenografia zapchała niewielką jak na standardy w świecie opery krakowską scenę. Przez ciasnotę w całej inscenizacji nieco zabrakło życia. Gdyby balet lub chór mogli zagrać więcej z przestrzenią, uczynić z niej kolejnego bohatera, a nie traktować jej tylko jako tło – byłoby ciekawiej. Niestety, w III akcie wszystko już stało się nieco nużące.
Marsz triumfalny jak marsz pogrzebowy
Opera to muzyka. Niestety, w I akcie orkiestra pod batutą Marcina Nałęcza-Niesiołowskiego prowadzona była dość niemrawo. Więcej życia bywa w marszach żałobnych niż w krakowskiej „Aidzie”. Choć przyznaję, że później było już nieco lepiej. Ale pamiętajmy, że mówimy o operze Verdiego, z której pochodzi jeden z najsłynniejszych marszów triumfalnych.
Nie dość, że było mało dynamicznie i dość cicho, to prowadzenie orkiestry nie współgrało ze śpiewakami. Wystarczy zaznaczyć, że momentami lepiej słyszalny był wadliwy, piszczący sprzęt oświetlający (lub nagłaśniający) po lewej stronie widowni.

Na szczęście spektakl do spektaklu jest niepodobny. Można liczyć, że orkiestra jeszcze się rozegra, nieco zdynamizuje i przyspieszy.
Trudne słowo
Ale jest i druga obok sprawy Ewy Płonki – nie wiem, czy nie ważniejsza – kontrowersja, towarzysząca tej premierze. A mianowicie trudno słowo: „blackface”. Czyli „czarne twarze”. W 2025 roku, po fali rozmaitych dyskusji o kulturowych zawłaszczeniach, dziedzictwie kolonializmu i spadku po czasach niewolnictwa, to pomysł nie dość, że kontrowersyjny, to po prostu chybiony.

Tzw. „blackface” to typ makijażu scenograficznego, który z dzisiejszej perspektywy uchodzi za obraźliwy. Biali aktorzy malowali bowiem twarze na czarno, w krzywym zwierciadle pokazując przedstawicieli innej rasy. Parodiowali ich styl życia, zachowania, akcent, a nawet cielesność. Dziś przyjmuje się, że takie właśnie występy w rozmaitych show scenicznych przyczyniły się do dehumanizowania ludzi o innym kolorze skóry. I właśnie dlatego w USA, gdzie oczywiście wciąż żywe są podziały społeczne wynikające z historii niewolnictwa, wyczulenie na takie formy artystyczne jest duże.
W Polsce, która nie miała oczywiście kolonialnych historii, artyści czują się może mniej narażeni na takie oskarżenia, ale w czasach globalnej wioski i dostępu do internetu informacje szybko się rozchodzą. Wystarczy przypomnieć afery związane z kolorowaniem twarzy w programie „Twoja twarz brzmi znajomo”, gdzie gwiazdy współczesnej estrady wcielają się w rozmaitych piosenkarzy. Po jednym z programów rozgorzała ostra dyskusja, a stacja telewizyjna przystopowała z takimi praktykami, bo program dorobił się nawet pierwszych stron gazet za oceanem. Ale w polskiej kinematografii takie przykłady z dawniejszych czasów też mamy. Przypomnijmy popularny serial „Alternatywy 4” lub film „Vabank II, czyli riposta”.
Ale warto wziąć też pod uwagę coś innego: umowność opery. Przypominam, że dyskusja toczy się o gatunku, w który brak dosłowności jest wpisana. Tu opuszczenie woalki na twarz bohaterki sprawia, że mąż może nie poznać swojej żony. Zwłaszcza w XXI wieku oczywistym już jest, że nadmierna wierność realiom to anachronizm. I skoro można pokusić się o umowność strojów czy scenografii, to dlaczego trzeba stawiać na „czarne twarze” w opowiadaniu o bohaterach z Afryki? Zwłaszcza, że niektórych malowano zdecydowanie mocniej niż innych? Bo jedni się zbuntowali, inni nie? Czy dla scenicznej prawdy ma to znaczenie? Nie.
Na marginesie: pierwsze wykonanie tej opery w XIX wieku też obyło się bez „blackface”, co już powinno być jasnym sygnałem, jak bardzo konieczne jest kolorowanie twarzy, by uwiarygodnić przekaz.

Główne wnioski
- Dziś tzw. „blackface”, czyli kolorowanie twarzy białych aktorów, by upodobnić ich do innej rasy, uchodzi za kulturowe przekroczenie i przywodzi na myśl praktyki z XIX i początku XX wieku.
- Ewa Płonka to dziś jedna z najbardziej znanych śpiewaczek operowych polskiego pochodzenia. Tuż przed premierą sopranistka, która miała zaśpiewać partię tytułową, na jednym z portali społecznościowych poinformowała, że mimo swej gotowości i dyspozycji została odsunięta od premiery. Według nieoficjalnych informacji nie chciała na próbie zaśpiewać w pełnej skali. Na premierze zastąpiła ją zaplanowana w innej obsadzie Oksana Nosatowa. Opera Krakowska wydała oświadczenie, w którym wyjaśnia decyzję troską o najwyższą jakość artystyczną wydarzenia.
- „Aida” została napisana na otwarcie Kanału Sueskiego i wystawiona po raz pierwszy w 1871 roku.