Kategorie artykułu: Biznes Lifestyle

Michał Lach inwestuje z dużym ryzykiem. „Słyszę czasem: szalejesz” (WYWIAD)

Przedsiębiorcą został w 1997 r., a od lat jest „pełnoetatowym inwestorem”. Dziś już wie, jak wiele łączy obie te role. Nie interesują go „bezpieczne aktywa” ani inwestowanie na giełdzie. W dobry projekt jest w stanie włożyć dużo pieniędzy, a priorytetem nie zawsze jest dla niego zysk. – Stwierdzenie, że moje pieniądze mają czynić dobro, byłoby zbyt górnolotne. Niemniej chcę dzięki nim pchać świat do przodu – mówi Michał Lach, współtwórca m.in. grupy K2, eTutora oraz Audioteki.

Michał Lach
Michał Lach zmienił niedawno podejście do inwestowania. Coraz mniej interesują go pasywne inwestycje. Angażuje się przede wszystkim w projekty, w których może wiele wnieść i spróbować posunąć świat do przodu. Fot. materiały prasowe

Z tego artykułu dowiesz się…

  1. Dlaczego Michał Lach zrezygnował z bycia przedsiębiorcą na rzecz inwestowania i co go w tym zaskoczyło.
  2. Jak duże ryzyko inwestycyjne jest gotów podejmować i jak wygląda to w praktyce.
  3. Jak zmieniła się jego strategia oraz jak podsumowuje dotychczasową działalność inwestycyjną.
Loading the Elevenlabs Text to Speech AudioNative Player...

Mariusz Bartodziej, XYZ: Przed naszą rozmową chciał pan przeczytać pozostałe wywiady z cyklu.

Michał Lach, założyciel m.in. K2 Internet: Tak, i po lekturze zastanawiałem się, czy się zgodzić. Pana rozmówcy mówią momentami bardzo konkretnie o swoich inwestycjach. A ja nie lubię się zbytnio uzewnętrzniać i wychodzę z założenia, że pieniądze lubią ciszę.

Dlaczego? Jakieś doświadczenia utwierdziły pana w tej postawie?

Transakcje zwykle są wynikiem trudnych i długich negocjacji, a większość umów kupna-sprzedaży udziałów jest poufna. Nie ma więc zbyt wiele miejsca na konkrety.

Niemniej cała pańska seria może być bardzo pomocna nie tylko dla inwestorów, którzy chcą poznać inne strategie i doświadczenia, ale też dla osób planujących sięgnąć po prywatny kapitał. Mogą dzięki temu lepiej zrozumieć tok rozumowania przedsiębiorców. Sam takiej wiedzy przed laty szukałem, szczególnie po pierwszym exicie, by nauczyć się w pewnym sensie nowego fachu: inwestowania.

Dostęp do niej był ograniczony?

Były rozmaite książki i poradniki, ale praktyczna wiedza faktycznie była ograniczona. Próbowałem docierać bezpośrednio do przedsiębiorców, którzy przeszli już podobną drogę, jednak takich spotkań nie udało się umówić zbyt wiele. A to właśnie relacja z pierwszej ręki jest najcenniejsza.

Dziś, dzięki rozwojowi sztucznej inteligencji, która w edukacji sprawdza się fenomenalnie, można przeprowadzić konwersację z „profesjonalnym” inwestorem. Jednak żaden czat nie zastąpi prawdziwych doświadczeń prawdziwych ludzi.

Warto wiedzieć

Inwestor z bagażem doświadczeń

„Mimo młodego wieku bardzo chcieliśmy zmieniać świat” – tak o założeniu w 1997 r. K2 Internet (dziś Fabrity) mówi Michał Lach. Dwa lata wcześniej ukończył zarządzanie na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie jako doktorant prowadził później zajęcia dydaktyczne. Przez dwa lata pracował w departamencie bankowości inwestycyjnej nieistniejącego już Powszechnego Banku Kredytowego, po czym na dobre związał się z biznesem.

Firmą kierował do 2003 r., a w zarządzie pozostał jeszcze cztery lata. Od 2008 r. zajmował się wraz ze wspólnikami rozwijaniem kolejnych własnych projektów – przede wszystkim LangMedia, właściciela aplikacji eTutor i e-słownika Diki. Część udziałów sprzedał grupie Tutore w 2022 r., a pozostałe dwa lata później.

Równolegle Michał Lach zaczął inwestować w startupy i bardziej dojrzałe biznesy. W dwa z nich jest szczególnie zaangażowany. Ma przez spółkę eCapital jedną czwartą akcji notowanej na GPW spółki NanoGroup, która pracuje nad nowymi lekami i technologiami w zakresie transplantologii. Jeszcze większy pakiet udziałów ma w spółce Vibe, platformie do wypożyczania sprzętu hobbystycznego.

„Nikogo nie należy skreślać”

Choć od lat skupia się pan na inwestowaniu, zaczynał pan jako przedsiębiorca prawie trzy dekady temu. Czego najbardziej brakowało panu z tamtego okresu?

Przede wszystkim kontaktu z ludźmi przy kawie w biurze oraz codziennego zgiełku i dynamiki prowadzenia firmy.

Dlaczego już nie brakuje?

Bo w pewnym sensie wracam do korzeni. Coraz mniej interesuje mnie pasywne inwestowanie – obejmowanie niewielkich pakietów udziałów bez realnego wpływu na projekt. Dziś inwestuję bardzo wybiórczo. Tylko w coś, co rozumiem, z czym się identyfikuję i gdzie mogę mieć istotny wpływ na strategię. Jestem dziś na wpół inwestorem, na wpół przedsiębiorcą.

Nie prowadzi to czasem do frustracji? Inwestuje pan znaczące środki, angażuje się, chce pomóc spółce – a założyciel ma decydujący głos i często odmienne zdanie.

To ważny temat. Kilka razy doświadczyłem takiej sytuacji. Zdarza się to zwłaszcza wtedy, gdy po jednej stronie jest grupa doświadczonych przedsiębiorców jako inwestorów, a po drugiej – założyciel, który ma swoją wizję i nie chce nikogo słuchać.

Co wtedy?

Zwykle kończy się to „przepaleniem” pieniędzy, widmem bankructwa, podkulonym ogonem i szukaniem finansowania przy niższej wycenie.

Właśnie dlatego trzeba inwestować tylko takie kwoty, których utratę naprawdę jesteśmy w stanie zaakceptować. Nawet gdy wszystko idzie dobrze, wciąż istnieje nieskończenie wiele czynników, które mogą wywrócić biznes.

Gdy zdarza mi się podobna sytuacja, staram się nie myśleć o spółce zbyt często. Życzę założycielowi wszystkiego dobrego i czekam, aż – mówiąc wprost – wróci po rozum do głowy.

Nie skreśla pan takich osób?

Nigdy. Wszyscy popełniamy błędy. Ryzyko jest nieodłącznym elementem biznesu. Nie ma sensu toczyć wojen. Trzeba zrobić, co w naszej mocy, by przestrzec. A jeśli się nie uda – poczekać, aż będziemy mogli pomóc.

Skuteczny przedsiębiorca to dobry inwestor

Skąd zmiana w pańskim podejściu do inwestowania?

Szczerze mówiąc, nie mam pewności, czy moja odpowiedź będzie w pełni prawdziwa – czasem psychika ukrywa przed nami rzeczywiste motywacje. Sądzę jednak, że to efekt moich doświadczeń inwestycyjnych i przekonania, że w biznesie kluczowa jest strategia, a przede wszystkim przewagi konkurencyjne. To one definiują sukces.

Zawsze dziwiło mnie, gdy strategia – absolutna podstawa każdego biznesu, nie tylko startupów – nie stanowi realnego fundamentu firmy. Zamiast odpowiadać na rzeczywiste potrzeby klientów, ludzie tworzą gadżety albo naśladują innych, licząc, że wystarczy „mocno się postarać”. I zwykle wychodzi to słabo. A jeśli nawet nie najgorzej, to tylko do momentu, aż pojawi się firma z prawdziwą przewagą konkurencyjną, która zmiecie konkurencję z rynku. Mnóstwo takich projektów do mnie trafiało.

Z jakim skutkiem?

Pytałem o przewagę konkurencyjną i nie potrafiłem jej odnaleźć. Kończyło się odrzuceniem inwestycji. Uświadomiłem sobie, że wolę poświęcać czas przedsiębiorcom, którzy tworzą coś rzeczywiście nowego – i pomagać im budować kolejne przewagi, co jest konieczne na zmieniającym się rynku. I wtedy coś do mnie dotarło.

Co?

Że skutecznego przedsiębiorcę i dobrego inwestora łączy bardzo wiele. Dziś wiem, że jeśli ktoś jest dobrym przedsiębiorcą – potrafi rozpoznać realne potrzeby klientów i zaspokoić je w nowy, lepszy sposób – to odniesie sukces nie tylko w biznesie, ale również w inwestowaniu. Czynniki sukcesu są te same.

Młodym przedsiębiorcom radzę, by bardzo dobrze przemyśleli swój pomysł biznesowy w kontekście trzech pojęć: KBF, KSP i USP [key buying factors, key selling point, unique selling proposition]. Tych wartości nie da się wymyślić na siłę. Muszą wynikać z logiki biznesu i stanowić jego esencję, a nie być rubryką do wypełnienia w biznesplanie.

Jeśli zrobi się to dobrze, gwarantuję sukces. I odwrotnie – bez realnego USP nie ma recepty na powodzenie. Nie warto tracić zasobów na taki pomysł.

Brak wpływu z pozycji inwestora z niewielkim pakietem udziałów też zaczął pana uwierać?

To zależy. W niektórych projektach faktycznie brakowało mi większego wpływu, gdy widziałem błędy przedsiębiorców. Niemniej w innych taka pozycja jest bardzo komfortowa.

Jestem np. mikroinwestorem w insurtechu Trasti i bardzo mi z tym dobrze. Spółka rozwija się świetnie, a ja nawet nie śmiałbym nikomu w niej doradzać.

Zaczynał od debetu, dorobił się milionów

Powiedział pan już, czego brakowało panu z czasów przedsiębiorczej kariery. A co przyniosło największą ulgę? Może świadomość, że cały majątek nie zależy już od sukcesu jednej firmy?

To rzeczywiście bywa męczące. Natomiast największa ulga nie wynikała z dywersyfikacji majątku.

Bycie przedsiębiorcą oznacza przede wszystkim tysiące drobnych „stresików” każdego dnia, związanych z odpowiedzialnością za biznes. Zajmowanie się całą „bieżączką” i załatwianie niezliczonych formalności to coś, do czego nigdy nie chciałbym wracać.

Założona przez pana grupa K2 Internet (dziś Fabrity) miała w roku debiutu na GPW, 2008, już kilka milionów złotych zysku – sporo jak na tamten czas. To mniej więcej wtedy zaczął pan dywersyfikować oszczędności, czy znacznie wcześniej, skoro wywodzi się pan z bankowości inwestycyjnej?

Spędziłem w niej tylko rok i to w banku bez większych sukcesów na tym polu. Firmę założyłem jako student, zaczynając od absolutnego zera – a wręcz debetu. W związku z tym dopiero po exicie z K2 mogłem myśleć o inwestowaniu.

I nie był to jeszcze 2008 r. Gdyby tak było, zostałbym bezpośrednio udziałowcem Audioteki, którą zakładaliśmy wtedy z Marcinem Bemem. A tak udziały objęła spółka K2, której byłem największym akcjonariuszem – 50 proc. udziałów.

To największa inwestycyjna okazja, jaka panu „uciekła”? K2 sprzedał udziały w Audiotece w 2014 r. za 10 mln zł, a później Wirtualna Polska przejęła ją „w ratach” za ok. 170 mln zł.

Rzeczywiście byłaby to świetna inwestycja, ale nie miałem wtedy możliwości finansowych, by z niej skorzystać. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że K2 trochę pospieszyło się ze sprzedażą, ale to już przeszłość.

Ostrożność? Broń Boże!

Jaką strategię w takim razie pan przyjął, zaczynając inwestować? Ostrożną?

Broń Boże. To kompletnie nie w moim stylu – jestem daleki od asekuranctwa. Założyłem w 1997 r. firmę po to, by kiedyś mieć czas i pieniądze na realizację marzeń. Po wycofaniu się z zarządzania K2 założyłem – obok Audioteki – jeszcze dwa startupy: LangMedia, czyli aplikację do nauki języków obcych eTutor i e-słownik Diki, oraz porównywarkę wizualną Podo.

Z jakim skutkiem?

Na LangMedia, przejętym później przez grupę Tutore, osiągnąłem blisko stukrotny zwrot zainwestowanych środków. Podo również zapowiadało się świetnie – było wówczas czymś naprawdę unikatowym. Tylko że je zaniedbałem.

W tym okresie korzystałem przede wszystkim z możliwości podróżowania po całym świecie. W 2009 r. – drugim, kluczowym roku rozwoju Podo – byłem na dziewięciu wyprawach. Nie poświęciłem projektowi wystarczająco dużo czasu, więc siłą rzeczy po półtora roku go zamknąłem.

Wtedy wszystko zainwestowałem we własne startupy. Nie kupiłem żadnego złota ani papierów wartościowych. Duże ryzyko – taka jest moja osobowość. W przypadku LangMedia to się opłaciło.

Inwestowanie na giełdzie też wiąże się z ryzykiem. Dlaczego pan go unikał?

Bo chciałem przede wszystkim realizować własne pomysły. Inwestowanie w cyfrową edukację prawie 20 lat temu było totalnie egzotyczne. Wszyscy patrzyli na mnie z niedowierzaniem.

Wymyślaniu czegoś zupełnie nowego towarzyszą ogromne emocje. Ekscytacja. Zdarzało mi się przejść korytarzem, oprzeć się o ścianę i notować „złotą myśl”, która nagle przyszła mi do głowy. Przedsiębiorca budujący innowacyjną firmę od zera ma w sobie coś z artysty.

A jak dziś – jako inwestor – patrzy pan na takich przedsiębiorców jak pan kiedyś?

Uwielbiam takich ludzi. Ale żeby zainwestować w ich biznes, muszę bardzo klarownie zrozumieć strategię, dzięki której to właśnie ten projekt ma odnieść sukces. I wtedy podaję przykład ze swojej kariery. Już na etapie zakładania Audioteki byłem pewien, że to się uda.

Dlaczego?

Bo mieliśmy klarowny model biznesowy i unikatową przewagę konkurencyjną. Wydawcy obawiali się tworzenia audiobooków z powodu piractwa w internecie i braku realnych możliwości jego ścigania. Zaproponowaliśmy im więc bezpieczną sprzedaż cyfrową – dzięki tzw. znakowi wodnemu można łatwo ustalić, kto udostępnił plik, i wyciągnąć konsekwencje.

W zamian oczekiwaliśmy wyłączności na 5–10 lat. Naszym trwałym USP była więc szerokość katalogu, czyli „największy wybór”. Do tego mieliśmy kilka przewag funkcjonalnych – nietrwałych, ale pomocnych – m.in. pierwszą w Polsce mobilną aplikację do audiobooków.

Strategia dała się opisać w dwóch zdaniach. Odpowiadała na realny problem rynku, zapewniała trwałą przewagę konkurencyjną i wpisywała się w rosnące zainteresowanie słuchaniem książek „w międzyczasie”. To nie mogło się nie udać.

Mieszanie doświadczenia z funduszami

Z LangMedia zanotował pan znacznie większy exit niż z K2 – spółka była warta zapewne kilkadziesiąt milionów złotych. Nawet wtedy nie myślał pan o dywersyfikacji i ograniczeniu ryzyka?

Próbowałem pójść za radą z podręczników i powierzyłem na próbę niewielką kwotę kilku funduszom. W większości przypadków bardzo szybko się z tego wycofałem.

Co się stało?

Jedno TFI przekonało mnie pod koniec pandemii COVID-19, że warto postawić na spółki energetyczne. Źle się to skończyło. Szybko zamknąłem pozycję, godząc się z kilkunastoprocentową stratą. Uznałem, że nie będę podejmował decyzji w taki sposób.

Nie chcę jednak negować całego rynku. Po prostu uważam, że mam wystarczające kompetencje i inne opcje inwestycyjne, więc to nie była droga dla mnie. Zwłaszcza że z takiego pasywnego inwestowania nie ma żadnej frajdy. A w inwestowaniu nie chodzi tylko o zysk, lecz również o satysfakcję.

A co z pozostałymi funduszami, z których się pan wycofał?

To były fundusze venture capital [VC – red.], w których zarządzający podejmowali według mnie całkowicie błędne decyzje. Finansiści, a nie przedsiębiorcy.

Wtedy zrozumiałem, jak ważne jest, aby inwestor był doświadczonym przedsiębiorcą lub menedżerem z realnymi sukcesami. Tylko wtedy mam pewność, że potrafi trafnie ocenić przewagi konkurencyjne potencjalnych spółek portfelowych. Jeśli ktoś przez całą karierę był finansistą, to wcale nie oznacza, że będzie podejmował dobre decyzje inwestycyjne.

Zostałem więc tylko w funduszach, w których zarządzający myślą podobnie do mnie – jak choćby Borys Musielak ze Smok Ventures. Jest więcej dobrych funduszy, np. Movens, ale to jednak nie droga dla mnie. Przynajmniej nie teraz.

„Przedsiębiorcy generalnie są specyficzni”

Co poza funduszami?

Nigdy nie kupiłem żadnego bitcoina ani akcji przypadkowych spółek na giełdzie. Moja obecność – a właściwie spółki eCapital – w akcjonariacie NanoGroup wynika z innych powodów. Nie ma znaczenia, że to spółka notowana na GPW. Może wyróżniam się dużą tolerancją ryzyka, ale przedsiębiorcy generalnie są specyficzni.

Bliscy nie mówią panu nigdy, żeby trochę zwolnić?

Nie, ale zdarza mi się usłyszeć od osób z rynku: „szalejesz”.

I jak pan to odbiera?

Jako błędną ocenę sytuacji.

Czym kieruje się pan, inwestując w spółki?

Stwierdzenie, że moje pieniądze mają czynić dobro, byłoby zbyt górnolotne. Ale chcę dzięki nim pchać świat do przodu. Inwestowanie nigdy nie było dla mnie wyłącznie sposobem na pomnażanie pieniędzy. To bardzo wygodne podejście.

Dlaczego?

Bo gdyby jedynym celem był zysk, każda strata byłaby źródłem frustracji. Natomiast jeśli inwestuję w firmę, która próbuje w jakiś sposób poprawić świat, to porażka boli mniej. Bo próbowałem zrobić coś dobrego.

Jak dużo jest pan gotów inwestować w pojedynczą firmę? Pański pakiet akcji w NanoGroup jest wart ponad 20 mln zł, niemniej uczestniczył pan w emisjach po cenie niższej od obecnego kursu.

W dobry projekt — dużo. Nie nakładam sobie sztywnych ograniczeń. Dotychczasowa inwestycja w NanoGroup faktycznie była mniejsza, bliżej 10 mln zł. Więcej, niż pierwotnie zakładałem, ale to normalne.

Jak to?

Bo inwestując, zawsze trzeba być gotowym na zwiększenie zaangażowania w najbardziej perspektywiczne projekty. A w NanoGroup dzieje się obecnie więcej niż wcześniej przez lata. I co najważniejsze — spółka ma zapewnione rekordowe finansowanie. Przyszły rok będzie dla niej przełomowy pod względem rozwoju projektów, a być może także komercjalizacji.

Inwestowanie i opływanie świata zamiast prowadzenia własnego biznesu

Dlaczego wybrał pan ścieżkę inwestora, zamiast rozkręcać kolejne własne firmy?

Przede wszystkim dlatego, że prowadzenie biznesu jest niezwykle angażujące. Mogę inwestować i pomagać z perspektywy udziałowca, ale to na założycielach spoczywa ciężar codziennych obowiązków.

W obecnej roli mogę spokojnie opływać świat żaglówką. Przylatuję do Polski na kilka miesięcy w roku, po czym płynę dalej. Po dwóch latach jestem mniej więcej w jednej piątej drogi — dopłynąłem na razie do Karaibów.

Jak angażujące jest w takim razie inwestowanie?

Tak bardzo, jak sami na to pozwolimy. Na początku bardzo zaskoczyło mnie, że ta praca może pochłonąć w całości. Liczba projektów, w które można się zaangażować, jest nieograniczona, a w każdy można zanurzyć się nieskończenie głęboko. Bardzo łatwo w nich zatonąć i nie wydostać się na powierzchnię. A przecież nie o to chodziło, gdy rezygnowałem z zarządzania firmą.

To był dla mnie zimny prysznic. Nie mam czasu analizować 20 firm tygodniowo i każdemu odpisywać — to byłaby praca na pełen etat. Kiedy ujawniłem się jako inwestor, natłok propozycji natychmiast mnie przytłoczył. Były ich dziesiątki.

Dlatego odsunąłem się w cień i podchodzę do inwestycji bardzo selektywnie. Gdy z którejś będę wychodził, w jej miejsce poszukam innej. W portfelu mam mniej niż dziesięć spółek — to dla mnie optymalna liczba.

Których branż pan unika, a które są panu najbliższe?

Nie inwestuję z definicji w segment gier. Jest ich już tak wiele i tak bardzo odciągają uwagę dzieci od innych aktywności, że nie widzę sensu dokładania kolejnych.

Najbliższa jest mi biotechnologia. Żaden inny sektor nie daje takiego potencjalnego zwrotu, gdy projekt zakończy się sukcesem, a niezaspokojone potrzeby medyczne zdają się nie mieć końca. Przyczyniając się do stworzenia nowego leku, mogę zrobić coś naprawdę dobrego. To mnie motywuje najbardziej.

Za wcześnie na rozliczenia

Jak podsumowałby pan dotychczasowy bilans inwestycji?

Wszystko dopiero przede mną. Jedna spółka zakończyła działalność, na innej wyszedłem bardzo dobrze. W przypadku pozostałych na exity jest jeszcze za wcześnie.

Zdaję sobie sprawę, że najlepiej inwestować w perspektywie 5–10 lat. Ciągle się tego uczę. Jeśli zainwestuję w firmę, która osiąga np. milion złotych przychodów i rośnie o 50 proc. rocznie, to za kilka lat będzie miała kilkanaście milionów, za dekadę może sto, a za piętnaście lat kilka setek. Warto o tym pamiętać, zastanawiając się nad najlepszym momentem na wyjście.

Ma pan poczucie, że jest już dość ukształtowanym inwestorem?

Od kilku lat jestem „pełnoetatowym” inwestorem, ale moje podejście wciąż ewoluuje. Myślę jak przedsiębiorca — i to mnie prowadzi. Sądzę, że powoli znajduję swoją ścieżkę. Czy tak jest naprawdę? Okaże się, gdy porozmawiamy za 5–10 lat.

Zdaniem partnera

Prowadzenie biznesu to nie tylko liczby i wykresy

Decyzje finansowe – zarówno te prywatne, jak i te dotyczące firmy – są najwyższej wagi. W związku z tym dostęp do praktycznej wiedzy staje się bezcenny, bo właśnie to doświadczenie daje realne odpowiedzi i podpowiedzi. Jako eFaktor zdecydowaliśmy się wesprzeć cykl poświęcony inwestowaniu nie tylko dlatego, że wierzymy w marketingową obecność w każdym kanale, ale dlatego, że wierzymy w wartość rozmów z ludźmi, którzy przeszli podobną drogę, co nasi klienci – i mają odwagę opowiedzieć nie tylko o sukcesach, ale także o błędach, decyzjach trudnych, zwrotach akcji.

Naszym celem jest budowanie kultury świadomego podejmowania decyzji wśród przedsiębiorców. Chcemy wspierać rozwój kompetencji strategicznych: umiejętności dostrzegania przewag, oceny ryzyka, przewidywania zmienności rynku. To właśnie te kompetencje – nie wyłącznie dostęp do kapitału – decydują dziś o odporności i trwałości firm.

Zdajemy sobie sprawę, że prowadzenie biznesu to nie tylko liczby i wykresy. To także często samotność decyzyjna, presja czasu i konieczność odnalezienia się w dynamicznym otoczeniu gospodarczym. Dlatego wierzymy, że każda taka rozmowa może być impulsem do refleksji, inspiracją albo praktycznym drogowskazem. Jeśli dzięki temu choć jedna firma uniknie błędu lub podejmie lepszą decyzję – warto było się w to angażować.

Główne wnioski

  1. Różnice
    Michał Lach podkreśla, że bycie przedsiębiorcą oznacza przede wszystkim tysiące drobnych „stresików” każdego dnia, wynikających z odpowiedzialności za biznes. Bycie inwestorem jest dla niego wygodniejsze, bo nie musi zajmować się całą „bieżączką”, lecz może realizować swoje pasje — na przykład opływać świat żaglówką. Na początku zaskoczyło go jednak, jak angażujące potrafi być inwestowanie, dlatego dziś do wyboru spółek podchodzi bardzo selektywnie.
  2. Podobieństwa
    Jego zdaniem skutecznego przedsiębiorcę i dobrego inwestora łączy wiele cech. Uważa, że jeśli ktoś potrafi rozpoznać realne potrzeby klientów i zaspokoić je w nowy, lepszy sposób, to odniesie sukces nie tylko w biznesie, ale również w inwestowaniu. Czynniki sukcesu są takie same.
  3. Cel
    Michał Lach podkreśla, że chce dzięki swoim pieniądzom „pchać świat do przodu”. Inwestowanie nigdy nie było dla niego wyłącznie sposobem na pomnażanie kapitału. – Gdyby moim jedynym celem był zysk, każda strata wywoływałaby poczucie bezsensu. Natomiast jeśli zainwestuję w firmę, która próbuje poprawić świat, porażka mniej boli. Bo próbowałem zmienić coś na lepsze – przekonuje Michał Lach.