Są miejsca z potencjałem na koła zamachowe gospodarki regionalnej. Dlaczego nikt ich nie uruchamia? (WYWIAD)
Klasyczny podział zamożności na Polskę wschodnią i zachodnią już dawno temu się skończył. Dziś oś podziału biegnie mniej więcej od Świnoujścia po Przemyśl. Wciąż istnieją też zależności pozaborowe, bo nikt ich nie zmienia. Potrzebujemy polityki nastawionej na regiony – mówi prof. prof. Przemysław Śleszyński z PAN w rozmowie z XYZ.


Z tego artykułu dowiesz się…
- Którędy przebiega w Polsce linia podziału między regionami bardziej zamożnymi a mniej rozwiniętymi.
- Dlaczego wciąż bardzo widoczne są ekonomiczne skutki rozbiorów i zaborów.
- Jakie pomysły i plany na rozwój prawie 20 regionów przedstawili naukowcy Polskiej Akademii Nauk i jaka jest szansa na ich wdrożenie.
Katarzyna Mokrzycka, XYZ: Styczniowe dane GUS o dochodach w regionach pokazały, że podział na zamożną Polskę A i biedniejszą Polskę B wciąż się utrzymuje. Czy w pana badaniach, panie profesorze, ten podział również jest tak oczywisty? To kwestia historii, lokalizacji, dostępu do środków finansowych, a może braku polityki regionalnej?
Prof. Przemysław Śleszyński, Instytut Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania Polskiej Akademii Nauk: Rzeczywiście, analiza PKB w poszczególnych subregionach wyraźnie pokazuje, że tzw. „wielka piątka” – aglomeracje Wrocławia, Trójmiasta, Poznania, Krakowa i Warszawy
– wyraźnie uciekają pozostałym regionom. Zwłaszcza Wrocław wykazuje ogromną dynamikę rozwoju w ostatnich kilkunastu latach, podczas gdy Poznań nieco zwolnił.
Przy tym klasyczny podział na Polskę wschodnią i zachodnią już dawno przestał obowiązywać. Dziś granice rozwoju wyznaczają peryferia wewnętrzne w ramach poszczególnych regionów.
W skali kraju, jeśli już, to oś podziału biegnie mniej więcej od Świnoujścia po Przemyśl. Obszarami problemowymi są obecnie niemal cała północna Polska, poza Trójmiastem, Szczecinem, Kołobrzegiem oraz turystycznym Wybrzeżem, a także centralne części kraju, fragmenty ściany zachodniej – np. Lubuskie – oraz znaczne obszary Polski wschodniej.
PKB nie jest jedynym wskaźnikiem, który powinniśmy brać pod uwagę. W podziale na województwa statystyki często uśredniają wyniki, a kluczowe różnice widać dopiero na poziomie subregionów. Weźmy przykład województwa zachodniopomorskiego – z rozwiniętym Szczecinem całość wypada nieźle, ale wystarczy odjechać kilkadziesiąt kilometrów w głąb Pomorza, by zobaczyć, że regiony rolnicze i postrolnicze spadają znacznie poniżej średniej krajowej. Sektor rolniczy nigdy nie wytworzy wyższego dochodu niż usługi, dlatego kluczowe jest, aby w regionach rolniczych rozwijały się także inne sektory.
Trzeba również uwzględniać inne czynniki, np. sytuację społeczną, jakość życia czy nawet aspekty środowiskowe – poziom wynagrodzeń, zasoby mieszkaniowe, dochody własne gmin, ale także ślad węglowy czy wiek sieci wodociągowej. Analizując te wskaźniki, widać, że różnice między „wielką piątką” a resztą kraju się pogłębiają.
Pogłębiające się różnice oznaczają, że pięć najlepszych regionów rośnie i się rozwija, a pozostałe podupadają, czy raczej stoją w miejscu?
Poza metropoliami wzrost jest bardzo wolny i często nie nadąża nawet za średnim tempem rozwoju kraju. Nożyce rozwoju się rozchodzą – regiony poza „wielką piątką” rosną wolniej, pozostają w stagnacji albo wręcz podupadają. Podupadanie oznacza wzrost wyludnienia, spadek bazy ekonomicznej, zmniejszenie potencjału społeczno-gospodarczego oraz postępujące starzenie się społeczeństwa. Warto jednak podkreślić, że różnice między regionami nie są tak skrajne, jak
w wielu innych krajach. Między najsłabszymi a najlepiej rozwiniętymi gminami różnica w jakości życia wynosi około 30-40 proc.. Oczywiście, w niektórych aspektach różnice są znacznie większe, ale w skali kraju to nie są przepaści, jakie widzimy np. w Stanach Zjednoczonych czy we Francji. Co nie oznacza oczywiście, że powinniśmy być z tego zadowoleni, bo nawet 20 proc. różnicy
w kosztach życia oznacza silny mechanizm migracyjny – ludzie odpływają tam, gdzie im się wydaje, że będą lepiej żyć.
Czy różnice między regionami da się niwelować?
Jedna grupa ekspertów twierdzi, że zróżnicowanie regionalne jest naturalne i nieuniknione – to koszt rozwoju kraju. W tym modelu wielkie metropolie ciągną gospodarkę, a pozostałe regiony są skazane na wolniejszy rozwój. Z kolei inni uważają, że depolaryzacja jest możliwa. Ja jestem gdzieś pośrodku – uważam, że należy rozsądnie niwelować różnice między regionami.
Poza pięcioma największymi aglomeracjami mieszka przecież trzy czwarte ludności kraju. Nie można tych regionów zostawić samych sobie. Nie możemy skazywać miast takich jak Łomża, Piła, Tarnów czy Wałbrzych na stopniowy upadek. Przeciwnie – powinny stać się silnymi, lokalnymi biegunami wzrostu, które zapewnią dostęp do nowoczesnych usług, edukacji i opieki zdrowotnej. Ich poziom powinien być choć częściowo porównywalny z Wrocławiem, Krakowem czy Warszawą.
Kluczowy problem w rozwoju kraju polega na tym, że brakuje nam dobrze rozwiniętych ośrodków subregionalnych, które przejmowałyby akcenty rozwoju i pełniły rolę pośrednika między dużymi metropoliami a resztą. Nie da się przenieść rozwoju z Warszawy bezpośrednio pod Mielnik czy Drohiczyn – muszą istnieć ośrodki pośrednie. W tym konkretnym nadbużańskim przypadku są to Siedlce czy Biała Podlaska. Pomóc może jednak fakt, że Polska wciąż jest krajem policentrycznym
– mamy kilka dużych ośrodków poza Warszawą i dobrze rozwinięty, równomiernie rozłożony w przestrzeni kraju szczebel subregionalny. Możemy budować rozwój inaczej niż Francja, gdzie dominacja Paryża sprawia, że długo, długo nic się nie liczy, albo jak w Wielkiej Brytanii, gdzie sytuacja wygląda podobnie z Londynem. Podobny problem występuje w Czechach i na Węgrzech, gdzie w zasadzie rozwija się tylko jeden duży ośrodek. Z kolei Niemcy mają system policentryczny, w którym wiodącą rolę odgrywają Berlin, Hamburg, Monachium czy Zagłębie Ruhry – co sprawia, że rozwój w regionach jest bardziej efektywny. Przynajmniej poza wschodnimi Niemcami.
Jak to robić? Te mniejsze ośrodki potrzebują więcej czasu, żeby dojść do poziomu dużych miast, więcej pieniędzy czy to jest kwestia jakiejś polityki publicznej?
Wyróżniam tu kilka rodzajów uwarunkowań. Naturalnym i kluczowym krokiem wydaje się reorganizacja systemu administracyjno-terytorialnego. Obecny system jest niefunkcjonalny
– wiele większych miast jest niedowartościowanych, a jednocześnie szczebel powiatowy pozostaje zbyt rozdrobniony. Funkcje administracyjne, takie jak status stolicy województwa czy subregionu, stanowią silny czynnik miastotwórczy i działają jako mnożnik inwestycyjny dla różnego rodzaju działalności. Jeśli w danym miejscu powstaje ważny urząd, przyciąga on siedziby firm, a także usługi marketingowe, prawne i inne działalności o wysokiej wartości dodanej, które wzbogacają PKB i pobudzają aktywność gospodarczą.
Realizacja postulatu o reformie administracyjnej kraju dziś jest mało realna. Jakie inne czynniki wzrostu mógłby pan wymienić?
Mam świadomość, że poważniejszej zmiany administracyjnej w najbliższych latach nie będzie, ale warto podkreślić, że organizacja przestrzenna różnych działalności i centralnych funkcji jest podstawowym elementem efektywnego rozwoju. Choć mamy do zrobienia jeszcze wiele, inne działania będą mniej efektywne.
Dotychczasowy model rozwoju polskiej gospodarki, oparty na taniej produkcji, wyczerpał się. Jeśli nie dokonamy skoku technologicznego, jeśli nie zainwestujemy w to, by produkty były wymyślane
i wytwarzane w Polsce, a dopiero potem eksportowane, pozostaniemy w miejscu, które często określa się mianem semiperyferii, a nawet postkolonialności.
Dlatego kluczowa jest reindustrializacja. Tymczasem nie widać jej nawet na horyzoncie rządowych planów. Mamy za sobą doświadczenia pandemii, później wojny tuż za granicą – wiele mówiło się o konieczności prowadzenia polityki bezpieczeństwa przemysłowego, rolniczego i żywnościowego. Jednak nadal nie pojawiły się poważne analizy, opracowania ani rozwiązania, które zapewniłyby Polsce produkcję jak największej liczby strategicznych dóbr i zasobów.
Obecny model – w dużym uproszczeniu – wygląda tak: innowacje powstają na Zachodzie, Polska zapewnia tani montaż, a zyski płyną do central korporacji. To mogło być korzystne, gdy byliśmy krajem biednym, bez kapitału i na dorobku, ale ten etap mamy już za sobą. Aby Polska – a wraz z nią jej regiony – mogła się rozwijać, konieczne jest przestawienie gospodarki z zależnej na możliwie samodzielną.
W Polsce istnieje wiele miejsc, które mogą stać się kołami zamachowymi gospodarki regionalnej. Zespół, z którym pracuję, już dawno zidentyfikował prawie 20 biegunów wzrostu, czyli obszarów strategicznej publicznej interwencji o dużym potencjale. Celowo szukaliśmy nieoczywistych lokalizacji – nie stawialiśmy na Warszawę i jej okolice, bo stolica poradzi sobie sama, lecz na miejsca rzadko wskazywane jako przyszłe centra rozwoju.
Jednym z takich nieoczywistych miejsc są Mazury i Podlasie. Dlaczego właśnie tam? Ponieważ wielu mieszkańców Warszawy kupiło działki i wybudowało tam drugie domy – na Mazurach, Warmii i Podlasiu. To oznacza napływ osób z wyższym wykształceniem i doświadczeniem zawodowym, co mogłoby zapoczątkować np. polską Dolinę Krzemową pod Olsztynem. Podobne możliwości daje Białystok, który mógłby stać się ośrodkiem deglomeracji administracyjnej. To właśnie tam można by przenieść wszystkie agendy środowiskowe, łącznie z Ministerstwem Środowiska. Na całym świecie przemysły wysokich technologii często rozwijają się w „czystych” regionach, bo specjaliści chętniej przenoszą się tam z zatłoczonych miast, szukając lepszej jakości życia i komfortowych warunków pracy.
Czyli powinno się inwestować wcale nie tam, gdzie zielona trawa pod fabrykę na skrzyżowaniu dróg, tylko jednak szukać nowych miejsc, ale z określonym potencjałem?
W Polsce w wielu przypadkach tak właśnie jest – choć oczywiście skrzyżowanie szlaków to istotny czynnik rozwoju, którego nie można pomijać. Wiele biegunów wzrostu, które wskazaliśmy kilka lat temu, zostało wręcz wzmocnionych przez nowe potrzeby bezpieczeństwa państwa po pandemii
i wybuchu wojny – na przykład w zakresie bezpieczeństwa żywnościowego. Polska północno-wschodnia ma doskonałe warunki do rozwoju sektora mleczarskiego. Region ten już teraz odgrywa w nim znaczącą rolę, ale gdyby usprawnić infrastrukturę transportową i doinwestować przetwórstwo rolno-spożywcze, specjalizacja mogłaby się rozszerzyć daleko poza obecne obszary produkcji, przekształcając się w silny klaster mleczarski o znacznie lepszym marketingu w całej Europie. Wtedy to nie my bylibyśmy drugą Holandią, ale Holandia – drugą Polską. Niestety,
w najbliższej perspektywie pojawiają się nowe wyzwania, zwłaszcza związane z wygaszaniem produkcji rolniczej w ramach Zielonego Ładu – ale to już temat na inną dyskusję.
Pomysły na rozwój regionów
Bieguny wzrostu w Polsce:
Legnicko-Głogowski Okręg Przemysłowy,
Ziemia Kłodzka,
Sudecki Okręg Przemysłowy,
Przemysłowo-Energetyczny Klaster Lubelski,
Lubelski Region Rolniczy,
Lubusko-Brandenburski Obszar Transgraniczny,
Tatrzański Obszar Transgraniczny,
Podkarpacka Dolina Lotnicza,
Region Turystyczny Wschodnich Karpat
Podlaski Klaster Mleczarski,
Dolina Dolnej Wisły,
Pomorska Strefa OZE,
Tygrys Warmińsko-Mazurski,
Zachodnie Wybrzeże (klaster turystyczny Kołobrzeg-Koszalin)
Konurbacja Katowicko-Rybnicko-Bielsko-Bialska
Węzeł Łódzki.
Czy pan się przyglądał regionom, które zostały dotknięte powodzią, panie profesorze? Czy uważa pan, że to spustoszenie, w niektórych miejscach wyczyszczenie gruntu do zera, może być szansą dla tych regionów?
Tak, paradoksalnie mogłoby to być szansą, pod warunkiem że powstaną rozsądne plany rozwoju, obejmujące planowanie urbanistyczne i zagospodarowanie przestrzenne – nie w skali lokalnej (pojedynczej ulicy czy miasteczka), ale całego regionu. Ma nawet powstać zespół, który się tym zajmie, choć szczegóły nie są jeszcze znane. To kluczowy temat, ponieważ w Polsce istnieje poważny problem chaosu przestrzennego – na przykład koryta rzeczne w górach są dziś zabudowane domami, co rodzi ryzyko powodziowe i problemy infrastrukturalne. Problemem jest także rozproszona zabudowa, której koszty już przed pandemią oszacowano – zespół PAN,
w którym brałem udział, określił je na ponad 80 mld zł rocznie. Możemy to zmienić teraz, budując mądrzej i bardziej przemyślanie.
Powiedział pan o Wrocławiu jako o tym mieście, które rozwija się bardzo szybko. Na czym polega fenomen rozwojowy tego miasta?
Ogromne znaczenie ma lokalizacja – położenie na osi łączącej państwa bałtyckie, Warszawę, Pragę i Europę Środkową, a także Niemcy i Wschód. W ostatnich latach w mieście przebywało – według szacunków – od 100 tys. do nawet 200 tys. Ukraińców, którzy z jednej strony zasilili rynek pracy,
a z drugiej zwiększyli popyt konsumpcyjny. Sam Wrocław jest także sprawnie zarządzany
– umiejętnie pozyskuje środki na inwestycje miejskie, a jego rozwój odtwarza historyczną pozycję jednego z najsilniejszych ośrodków w tej części Europy. Istnieją jednak opinie, że rozwój Wrocławia zachodzi kosztem Wałbrzycha i Jeleniej Góry. Stolica Dolnego Śląska wygrywa konkurencję o kapitał ludzki, przyciągając młodych, wykształconych i ambitnych ludzi nie tylko
z Sudetów, ale także z Opolszczyzny i nawet Wielkopolski.
Przenieśmy się z zachodniej granicy na wschodnią – czy działania prowadzone w tej chwili
w związku z bezpieczeństwem, jak budowa zapory na granicy z Białorusią czy powiększanie baz wojskowych może zmienić polski wschód? Koniecznie na gorsze?
To nie muszą być wyłącznie minusy. Przynależność Polski do NATO sprawia, że amerykańskie, francuskie czy niemieckie inwestycje są u nas bezpieczniejsze, ponieważ ich ochrona leży
w interesie innych członków Sojuszu.
W warunkach pokoju bazy wojskowe długoterminowo zwiększają bezpieczeństwo, a na bieżąco generują lokalny popyt. Inwestycje związane z poprawą bezpieczeństwa wymagają zaangażowania firm i specjalistów, co napędza gospodarkę. Jednak w przypadku wojny lub długotrwałej niestabilności geopolitycznej sytuacja się zmienia – odpływają turyści, spada ruch
w poszczególnych gminach, a inwestorzy wycofują kapitał. Jeśli niestabilność się utrzyma, przesłanki rozwojowe w długiej perspektywie nie będą korzystne.
Czy to oznacza, że Wschód będzie nam dziczał – pustoszał z mieszkańców i turystów, oddawał pole wojsku i naturze?
Mieszkańcy tych obszarów już masowo wyemigrowali, co sprawia, że są to regiony szybko starzejące się. Jeszcze kilka lat temu odsetek osób w wieku 65-70 lat i więcej wynosił tam 15 proc. – już wtedy był to alarmujący sygnał. Dziś taki wynik mógłby uchodzić za optymistyczny, bo wiele wschodnich gmin chciałoby, aby było to „tylko” 15 proc.. Obecnie w niektórych gminach osoby
w wieku poprodukcyjnym stanowią już 30 proc. mieszkańców, a w wielu wsiach nawet ponad
50 proc..
Co jest przyczyną, a co skutkiem: regiony się nie rozwijają i dlatego ludzie migrują czy odwrotnie – ludzie wyjeżdżają i w związku z tym region nie ma potencjału, żeby się rozwijać?
To jest przykład ujemnego sprzężenia zwrotnego. Brak miejsc pracy w atrakcyjnych sektorach zmusza ludzi do migracji tam, gdzie warunki są lepsze. W rezultacie, na obszarach odpływu popyt maleje, co powoduje nadmiar pracowników w usługach i produkcji, którzy są stopniowo wypychani. Koło depopulacji i migracji zatacza się samoistnie. Przede wszystkim jednak ludzie migrują, ponieważ różnice w jakości życia, wynagrodzeniach oraz dostępie do usług są znacznie większe w ośrodkach wielkiej piątki lub za granicą, a w regionach podupadających te standardy są bardzo niskie, a wręcz zaniedbane.
Bardzo niepokoi mnie brak spójnego systemu regionalnego monitoringu zjawisk społeczno-gospodarczych w Polsce, który mógłby bardziej efektywnie kierować udzielaną pomocą. Mamy
2,5 tys. gmin, 380 powiatów (wraz z miastami na prawach powiatu) oraz liczne subregiony, ale nie dysponujemy pełnym obrazem ich rozwoju – ani postępu, ani regresu. W zespole, z którym pracuję, kiedyś wyznaczyliśmy geograficzne obszary problemowe w Polsce, ale po pandemii nie podjęto dalszych działań. Nie powstał żaden raport diagnozujący, co dzieje się w tych regionach – czy powiększają się, czy kurczą, czy z nich odpływa więcej ludzi.
Temat, który musi powrócić w każdej rozmowie o polskich regionach: czy wciąż jest w nich widać podziały zaborowe?
Pozaborowe zależności wciąż istnieją, choć zdecydowanie się zmniejszają. Jeszcze 20 lat temu podział na „młodszą” i „starszą” Polskę, a także na tereny bardziej i mniej rolnicze, był wyraźnie widoczny. Dziś granice te się zacierają, jednak jeszcze przez jakiś czas linie podziału pozostaną wyraźne, bo nikt ich realnie nie zmienia. Być może za dwa–trzy pokolenia ślady po dawnych zaborach przestaną być zauważalne, ale to zależy od decyzji inwestycyjnych rządzących. Dobrym przykładem jest system kolejowy, który nadal odzwierciedla dawny podział zaborowy. Polska wciąż mierzy się z brakiem spójności osadniczej i transportowej, zarówno na poziomie krajowym, jak i w relacjach z przygranicznymi aglomeracjami. To prowadzi do ograniczonej dostępności, obniżonej efektywności gospodarczej i hamowania wzrostu PKB.
Tereny w różnych zaborach rozwijały się w odmienny sposób. W zaborze rosyjskim celowo prowadzono politykę osłabiającą polskie miasta – najlepszym przykładem jest kolej warszawsko-petersburska, która omijała najważniejsze ośrodki na trasie, biegnąc z Warszawy przez Białystok niemal w linii prostej, z pominięciem większych miast. Niestety, nawet współczesna Polska nie skorygowała tych błędów – linia wciąż biegnie przez małe miejscowości, omijając takie miasta jak Łomża czy Zambrów.
Podobnych niekonsekwencji w systemie transportowym jest więcej – wielokrotnie odtwarzają one stare podziały zaborowe albo replikują szkodliwe rozwiązania, zamiast łączyć Polskę w spójną całość. Minęło prawie 200 lat, a tamte decyzje wciąż wywierają wpływ na rozwój regionów, spowalniając ich gospodarczy potencjał.
Kolejne rządy po ’89 roku nie zmieniały układu zaborczego albo robiły to zbyt wolno. Dopiero po niemal czterdziestu latach od upadku PRL można mówić o kształtowaniu się spójnej sieci powiązań transportowo-osadniczych. To jednak kosztowało Polskę ogromne straty, chociażby w
zakresie PKB.
Tuż przed Bożym Narodzeniem ukazał się raport o polskiej biedzie, przygotowany przez organizację Poverty Watch. Wynika z niego, że Polska znajduje się na krawędzi kryzysu społecznego, ponieważ odsetek osób żyjących w skrajnym ubóstwie wzrósł do ponad 6,5 proc. populacji, co oznacza około 2,5 miliona Polaków. Czy rzeczywiście stajemy się coraz biedniejsi?
Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, ponieważ statystyki ubóstwa są względne, ale wydaje mi się, że sytuacja nie pogarsza się aż tak dramatycznie. Jestem przekonany, że nie mamy już do czynienia z taką biedą jak w latach 90. czy na początku XXI wieku, kiedy panowało wysokie bezrobocie, a na jedną ofertę pracy przypadało 100-200 kandydatów. Wówczas Polacy masowo emigrowali na Zachód – tej Polski już na szczęście nie ma. Każdy, kto przemieszcza się po kraju, widzi wyraźne zmiany – nawet w regionach, które po 1989 roku były ekstremalnie biedne, nie widać już skrajnej nędzy. Nowe drogi, odnowione domy, zadbane ogrody, coraz lepsze samochody – choć wizualna ocena nie jest narzędziem badawczym, wiele mówi o przemianach, które przeszliśmy i z których korzystamy.
Obecnie zmagać się musimy przede wszystkim z wysoką inflacją – droższa żywność i wyższe koszty utrzymania uderzają w domowe budżety. Rośnie też ubóstwo energetyczne, ponieważ wzrosły koszty ogrzewania i energii. Są w Polsce regiony, gdzie bieda nie zniknęła, lecz się utrwaliła na relatywnie niższym poziomie – jak na przykład na terenach dawnych PGR-ów na Pomorzu Środkowym. Jednocześnie w ostatnich latach znacząco wzrosła płaca minimalna oraz transfery socjalne. Wysoka inflacja osłabiła realną siłę nabywczą wynagrodzeń, przez co warunki życia są gorsze niż w 2019 r. Jednak trudno mówić o drastycznym pogorszeniu sytuacji materialnej Polaków – raczej o nowych wyzwaniach społeczno-ekonomicznych, którym musimy sprostać.
Rozmawiała Katarzyna Mokrzycka

Główne wnioski
- Zdaniem rozmówcy XYZ, w Polsce nadal brakuje odpowiedniej polityki rozwoju regionalnego. Konieczne jest przygotowanie szczegółowych analiz, które pokażą, jak przekształcać regiony, by zatrzymać odpływ ludności i poprawić jakość życia oraz poziom dobrobytu. Obecnie nie istnieje spójny system regionalnego monitoringu zjawisk społeczno-gospodarczych, który mógłby wspierać lepsze decyzje inwestycyjne i skuteczniejsze kierowanie pomocy.
- Wciąż utrzymują się stare podziały, m.in. te wynikające jeszcze z rozbiorów. Choć stopniowo zanikają, proces ten postępuje zbyt wolno – ich inercja pozostaje silna mimo upływu prawie dwóch wieków. Zmienił się jednak klasyczny podział, który przez dekady utrwalał się w świadomości Polaków – na zamożniejszą Polskę A na zachodzie i biedniejszą Polskę B na wschodzie. Zdaniem prof. Śleszyńskiego z PAN, nie można oceniać regionów wyłącznie na podstawie wyników gospodarczych całych województw, ponieważ duże miasta oraz ośrodki turystyczne często zawyżają statystyki.
- Zespół badaczy PAN już kilka lat temu wskazał prawie 20 regionów i pomysłów na ich rozwój, koncentrując się na ośrodkach średniej wielkości i mniejszych. Choć uwarunkowania od tego czasu się zmieniły, a rozwój przemysłu opartego np. na kopalniach nie jest już brany pod uwagę, większość tych koncepcji warto byłoby ponownie przeanalizować, ponieważ wciąż mogą okazać się wartościowe. Prof. Śleszyński wskazuje również na nieoczywiste rozwiązania – np. koncepcję utworzenia polskiej Doliny Krzemowej na Mazurach lub Podlasiu. Kluczowe jest, aby zacząć na większą skalę angażować gospodarczo regiony znajdujące się poza najszybciej rozwijającymi się metropoliami i tradycyjnymi centrami przemysłowymi.