Od zysku do zysku – jak inwestują przedsiębiorcy
Jacek Olechowski: Nie do końca wierzę w model anioła biznesu [WYWIAD]
Czym różni się dobry przedsiębiorca i inwestor od dobrego prezesa, z czego wynikały jego błędy inwestycyjne i dlaczego przerażają go prezentacje startupów? Na te i inne pytania odpowiada Jacek Olechowski, założyciel m.in. firm inwestycyjnych Mediacap i Posella.


Z tego artykułu dowiesz się…
- W jaki sposób Jacek Olechowski wykorzystuje w inwestowaniu wieloletnie doświadczenie przedsiębiorcy.
- Dlaczego wierzy w atrakcyjność rynku nieruchomościowego, ale jednocześnie nie uznaje kupowania mieszkań pod wynajem za optymalną inwestycję.
- Jak podchodzi do zarządzania spółkami portfelowymi i dlaczego tak trudno mu się z nimi rozstawać.
Mariusz Bartodziej, XYZ: Czuje się pan bardziej przedsiębiorcą czy inwestorem?
Jacek Olechowski, przedsiębiorca i inwestor: Ostatnio sam się zastanawiałem, w jaki sposób się przedstawiać. W praktyce jestem już chyba bardziej inwestorem, ale wciąż mam silne poczucie bycia przedsiębiorcą. Sądzę, że każdy inwestor prywatny – w odróżnieniu od instytucjonalnych
– jest nim w pewnym sensie, bo ciągle tworzy nowe przedsięwzięcia. Pełnię inną rolę niż prezes spółki. Pracuję m.in. nad wymyśleniem optymalnego modelu działania i szukam źródeł jego finansowania, a z zarządem współpracuję w różnych, raczej nieoperacyjnych obszarach.
Czy w obu rolach liczą się bardziej inne kompetencje i doświadczenia?
Na pewno istnieją różnice między dobrym przedsiębiorcą-inwestorem a dobrym prezesem. Reprezentują oni dwa różne zestawy kompetencji. Po prawie 30-letniej karierze zdałem sobie sprawę, że zdecydowanie lepiej odnajduję się w pierwszej z tych ról.
Dlaczego?
Prezes powinien bardzo utożsamiać się z tą jedną firmą, którą prowadzi i jej zespołem, oraz umieć zgrać jej cele z własnymi – czy to finansowe, czy pozafinansowe, jak zadowolenie klientów i pracowników. Natomiast inwestor taki jak ja może czerpać satysfakcję i spełniać się poprzez współpracę z różnymi organizacjami i zespołami. Działa w zdywersyfikowany sposób i patrzy na biznes z perspektywy portfela inwestycyjnego, nawet jeśli niekoniecznie bardzo szerokiego.
Warto wiedzieć
Wszędzie go pełno
Jacek Olechowski to jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci w polskiej branży reklamy. Jest przewodniczącym rady nadzorczej IAA Poland Międzynarodowego Stowarzyszenia Reklamy, którym wcześniej przez osiem lat kierował. W biznesie dał się jednak poznać także z innej strony, m.in. jako współtwórca dwóch porównywarek ubezpieczeniowych: najpierw Rankomat.pl, a następnie Mubi.pl. Poprzez firmy inwestycyjne Mediacap i Posella był
i pozostaje zaangażowany w wiele spółek. W 2024 r. zakończył inwestycję w MJM Holdings – jednego z największych w Polsce brokerów ubezpieczeniowych przejął Corsair, fundusz private equity z USA. Natomiast w tym roku Posella kupiła wraz z czeskim funduszem Pale Fire Capital internetowe biuro podróży Fly.pl.
W latach 2017-23 Jacek Olechowski był wiceprezesem Polskiej Rady Biznesu, a obecnie jest członkiem rady jej fundacji. Ponadto zasiada w radzie nadzorczej m.in. PWN oraz stowarzyszenia Przyjaciele Muzeum Narodowego w Warszawie.
Jak być dobrym inwestorem
W jaki sposób doświadczenie we współtworzeniu firm pomaga w działalności inwestycyjnej?
Gdyby dwie dekady temu spytałby mnie pan o model biznesowy prowadzonej przeze mnie firmy, nie potrafiłbym go dobrze opisać. A dziś patrzę na spółki właśnie przez pryzmat obrania optymalnego modelu biznesowego. Na co dzień konfrontuję z zarządami firm ich pogląd na problemy, szanse i wyzwania danej organizacji z moim szerszym spojrzeniem, wzajemnie się uzupełniając.
Gdy kiedyś tłumaczyłem Henry’emu McGovernowi, założycielowi AmRestu, jak skomplikowana jest moja firma, odpowiedział mi, że żadna firma nie jest skomplikowana: wszystkie mają przychody, koszty i zysk. Chętnie wracam do tej anegdoty, bo gdy bardzo angażujemy się w jakiś projekt, zaczynamy dostrzegać mnóstwo zniuansowanych detali i się w nich gubimy. Drzewa przysłaniają nam las.
Przedsiębiorca powinien wkładać w firmę serce, a inwestor bezwzględnie rezygnować
z projektów, w których cyferki przestały rokować. Tyle teoria, a praktyka?
Różni się w zależności od rodzaju inwestora. Dla inwestorów instytucjonalnych, zarządzających cudzym kapitałem, rzeczywiście absolutnym priorytetem powinna być stopa zwrotu. Natomiast osoby inwestujące własne pieniądze mają komfort kierowania się także innymi wartościami. To duża zaleta, ale czasami też wada, bo podejmujemy nieoptymalne decyzje.
Mam system kwartalnej ewaluacji wartości wszystkich moich spółek portfelowych, żeby samemu się dyscyplinować. To konieczne, by się nie pogubić. Niemniej nie mam jednakowych oczekiwań
– dostosowuję je do potencjału każdej z firm. Patrzę na nie w bardziej ludzki – może czasem romantyczny – wielowymiarowy sposób niż fundusze nastawione na maksymalizację zwrotu
z inwestycji. I to właśnie podejście wspólnika, a nie instytucji, jest jedną z cech dobrego inwestora prywatnego.
Zapewne w każdej inwestycji albo zabrakło mi w którymś momencie serca i cierpliwości, albo okazałem ich zbyt wiele.
Czy panu do którejś z dotychczasowych inwestycji zabrakło trochę serca lub cierpliwości albo może wręcz przeciwnie – nie potrafił pan odpuścić, mimo że powinien?
Gdy dokonuje się wielu różnych inwestycji, to z natury niektóre będą lepsze i gorsze, w tym takie spisane na stratę. Trzeba z tym żyć, bo na tym polega inwestowanie. W zasadzie to zapewne
w każdej inwestycji albo zabrakło mi w którymś momencie serca i cierpliwości, albo okazałem ich zbyt wiele. Z perspektywy czasu zawsze widać, że coś można było zrobić lepiej – taka jest natura biznesu. I to nie przejaw perfekcjonizmu, tylko świadomości, że bez względu na to, jak duży sukces osiągniemy, mógłby on być jeszcze większy lub możliwy do osiągnięcia mniejszym kosztem.
Słyszałem niedawno opinię, że w biznesie o sukcesie decyduje w 20 proc. pomysł i wiedza,
a w 80 proc. wytrwałość. Zgadzam się z tym – moim zdaniem najczęściej ludziom brakuje właśnie determinacji i zdolności do przystosowywania się do zmieniających się warunków. Trzeba „cisnąć” tak długo, póki ma się do tego serce, a gdy się je straci, zachować dyscyplinę i natychmiast kończyć projekt, zamiast rozwlekać ten proces w czasie.
Gdy analizuję własne błędy z przeszłości, widzę, że najczęściej zbyt długo zwlekałem z wycofaniem się z inwestycji. Na szczęście, dzięki doświadczeniu, ten okres stopniowo się skraca.
Czyli ucząc się na własnych błędach, można ograniczać ich konsekwencje, ale trudno je całkiem wyeliminować?
Zgadza się. Na co dzień pracuję w zespole inwestorskim i staramy się z moim partnerami uczyć się na popełnianych błędach – zatrzymując się na chwilę i analizując, co poszło nie tak. Jednak nie celebrujemy porażek, bo to kompletnie nie ma sensu. Siłą przedsiębiorcy jest wychodzenie z nich
z twarzą i parcie dalej, bogatszym o wyciągniętą naukę.
Jak ważne w inwestowaniu jest posiadanie partnerów?
Wiele zależy od temperamentu inwestora. Nie wchodzę w klubowe inwestowanie na zasadzie: „kupmy w szóstkę spółkę i zobaczymy”. Zdaję sobie sprawę z wartości połączenia różnych doświadczeń i kompetencji, ale każda inwestycja musi mieć lidera i precyzyjnie opisany łańcuch dowodzenia. Nie wierzę w koalicję równych sobie. Dawno temu miałem nieudane inwestycje tego typu – zaangażowanych było wielu mądrych ludzi, ale żaden nie chciał wziąć pełnej odpowiedzialności ani poświęcić wystarczająco dużo uwagi.
Nie mam jednak żadnych całkowicie samodzielnych inwestycji, bo wszystkie mają potencjał wzrostu wykraczający poza moje możliwości finansowania. Warto dzielić się własnością, by tworzyć wspólnie coś większego. Jestem na etapie wchodzenia w coraz większe projekty, bo to mnie napędza – chcę się rozwijać. Bardzo istotne w życiu przedsiębiorcy jest, by nie spoczywał na laurach i nie zatrzymywał się na osiągniętej skali biznesu. A gdy chce się więcej, potrzeba partnera – czy to indywidualnego, czy instytucjonalnego. Nie można być kapitalistą bez kapitału.
W jakie więc firmy przede wszystkim pan inwestuje, bo ich przekrój wydaje się bardzo szeroki: Group One, Rankomat, MJM Holdings, Mediacap, a ostatnio Fly.pl – to tylko wybrane spółki,
w których kiedyś pan był, bądź wciąż pozostaje zaangażowany.
Inwestuję w rzeczy, które rozumiem. Mam złe doświadczenia z innych inwestycji i widziałem już wielu bardzo zdolnych przedsiębiorców, którzy wychodząc poza swoją branżę, popełnili inwestycyjne błędy. Ja angażuję się w trzy obszary.
Pierwszy to marketing i media, skąd się wywodzę – nie jest to najłatwiejszy segment świata, ale się na nim dość dobrze znam.
Drugi to pośrednictwo finansowe i porównywanie cen – życzliwsza i bardziej perspektywiczna branża niż media.
Wreszcie trzeci obszar to nieruchomości. Te rozumiem najsłabiej, więc inwestuję biernie, z pomocą biznesowego partnera od prawie trzech dekad – Filipa Friedmanna. Obecnie naszym głównym projektem nieruchomościowym jest deweloper Budlex, ale wcześniej były inne. Uzupełniająco buduję też portfel nieruchomości biurowych na Cyprze, gdzie korzystam z doświadczenia lokalnego zespołu Poselli.
Inwestowanie w nieruchomości ciągle atrakcyjne
Polacy lubują się w inwestowaniu w nieruchomości, pan został wspólnikiem w deweloperze. Lepiej zarabiać na budowaniu mieszkań niż na kupowaniu?
Rynek nieruchomości pozostaje bardzo atrakcyjny. Przeżywa gorszy okres z powodu wyjątkowo wysokich stóp procentowych, ale mocno wierzę w fundamenty branży i sprzyjające jej trendy. Polacy kochają nieruchomości, a nasz kraj jest wciąż zabudowany w mniejszym stopniu niż zachodnioeuropejski standard. Nawet jeśli w pewnym momencie Polacy zaczną mniej kupować,
a więcej wynajmować, to przecież i tak ktoś musi te mieszkania zbudować.
Już od dłuższego czasu mówi się w Polsce o bańce nieruchomościowej, a ostatnio też o zbyt wysokiej, zdaniem niektórych, marży deweloperów. Czy dobry czas na inwestowanie
w mieszkania i domy powoli dobiega końca w naszym kraju? A może będzie trzeba tylko bardziej selektywnie podchodzić do wyboru nieruchomości?
Staram się oceniać segmenty, w których działam, przez pryzmat ich fundamentów. Po pierwsze, wciąż mamy w kraju dużą grupę osób, które chcą się wprowadzić do własnego mieszkania, ale brakuje lokali. Po drugie, obserwuję rosnącą chęć przeprowadzania się do coraz większych nieruchomości. W konsekwencji mam poczucie, że popyt na nie będzie się utrzymywał, bo Polacy nie są jeszcze w miejscu, w którym chcieliby być. Powszechnie wolimy spłacać kredyt niż opłacać najem, i myślę, że to się w najbliższym czasie nie zmieni.
Natomiast marża deweloperska to pewna iluzja. Jej przejściowo wyższy poziom wynika z tego, że firmy sprzedają mieszkania wybudowane na działkach kupionych lata temu, po cenach zupełnie innych od dzisiejszych. Wzrosły nie tylko koszty gruntu, ale też produkcji, więc dziś budowanie mieszkań jest już znacznie droższe niż kilka lat temu. Gdy czytam niektóre artykuły w mediach, odnoszę wrażenie, że deweloperzy mogliby sprzedawać mieszkania 15 proc. taniej. Tylko że to doprowadziłoby ich do zaniechania działalności, bo dzisiejszy zysk umożliwia kupno w przyszłości coraz droższych działek pod kolejne lokale.
Powszechnie wolimy spłacać kredyt niż opłacać najem, i myślę, że to się w najbliższym czasie nie zmieni.
Co z kupowaniem mieszkań pod wynajem z myślą o zarobku?
To na pewno lepsze rozwiązanie niż trzymanie pieniędzy na lokacie, ale nie uznałbym go za optymalne. Zdecydowanie wolałbym inwestować w pasywne fundusze zaangażowane w najlepsze spółki. Rozumiem jednak, że dla niektórych akcje są czymś abstrakcyjnym i wolą kupić coś fizycznego, jak mieszkanie – nawet mimo świadomości, że historia Polski jest pełna przykładów konfiskaty lub niszczenia nieruchomości przez najeźdźców.
Z czego wynikają porażki
Każda ze wspomnianych wcześniej pana firm ma mocną pozycję w swoim segmencie, więc
o sukcesach inwestycyjnych mógłby pan pewnie powiedzieć dużo. A o porażkach?
Tyle samo. Porażki są wpisane w tę działalność. Jeśli ktoś twierdzi, że ich nie poniósł, jest geniuszem albo ściemniaczem. Odniosłem już szereg porażek, ale nie chciałbym wymieniać firm ani nazwisk, żeby niepotrzebnie nikogo nie stygmatyzować. Mieliśmy z partnerami spółkę działającą w obszarze AI, którą musieliśmy zamknąć, podobnie jak wcześniej jeden software house. Obecnie rozważamy, czy nie zrezygnować z inwestycji na południu Europy.
Dlaczego?
To nie były strzały kompletnie na oślep – każda z tych firm mogła wyjść na prostą. Powody porażki się powtarzają. Najczęściej okazywało się, że nasz zespół nie był w stanie sprostać nowym, większym wyzwaniom albo że mi, jako inwestorowi, zabrakło kompetencji w jakimś obszarze. Czasem walka o odwrócenie sytuacji była tak kosztowna, że nie chcieliśmy już więcej ryzykować.
A startupy, które potrzebują kapitału i doradztwa, ale niekoniecznie angażowania się
w codziennie zarządzanie biznesem, są dla pana interesujące?
Generalnie nie. Wyjątkiem jest porównywarka ubezpieczeń Mubi, którą rozwijaliśmy od etapu startupu, bo wcześniej z dużym sukcesem sprzedaliśmy Rankomat. Przejście z sukcesem przez tę fazę zapewnia fantastyczny zwrot z inwestycji, ale wiąże się z ogromnym ryzykiem. Fundusze venture capital [VC – red.] mogą je ograniczać, angażując się w ponad 20 spółek z nadzieją, że jedna z nich okaże się wyjątkowa. Ja nie mam do tego pasji ani czasu. Jestem zaangażowany
w dziewięć firm i to już dla mnie dużo. Dlatego interesują mnie przede wszystkim biznesy, które mogę wyskalować albo zrestrukturyzować. Na początku kariery miałem czas, ale nie miałem kapitału, więc interesowały mnie projekty tworzone od zera. Natomiast po pierwszych udanych przedsięwzięciach miałem już jakiś własny kapitał, ale zaczęło brakować mi czasu. Rozwijanie biznesu to sztafeta, a ja wolę być osobą przejmującą pałeczkę, a nie rozpoczynającą bieg.
Zdałem sobie sprawę, jak przerażające są dla mnie tzw. decki startupów.
Jak postrzega pan zmianę atrakcyjności polskich startupów dla indywidualnych inwestorów?
W minionym roku znaczenie aniołów biznesu wzrosło przez zatkany kran z publicznym kapitałem. W tym roku znów zacznie on płynąć szerokim strumieniem.
Trudno mi to ocenić, bo nie rozglądam się za startupami do zainwestowania. Niedawno trafiła do mnie prezentacja młodej spółki technologicznej szukającej finansowania. Mam nawyk, że jeśli czegoś nie przegapię, to czytam, żeby uczyć się nowych rzeczy. Zdałem sobie sprawę, jak przerażające są dla mnie tzw. decki startupów – pełne modnych fraz i wykresów w kształcie kija hokejowego. A przecież rzeczywistość jest na ogół bardziej przyziemna i więcej w niej Excela niż PowerPointa.
Co pan wówczas pomyślał?
Utwierdziłem się w przekonaniu, że nie do końca wierzę w model anioła biznesu – przynajmniej dla siebie. Gdybym już miał inwestować w startupy, robiłbym to poprzez fundusz VC. W ostatnich latach, dzięki publicznemu wsparciu finansowemu, wykształciła się w Polsce grupa profesjonalnych zarządzających, którzy doskonale wiedzą, jak najlepiej wspierać młode spółki technologiczne. Wizja zrzucenia się w trójkę na rozwój startupu wydaje mi się karkołomna
i przypomina błędy, o których już wspomniałem. Mimo to w Polsce rośnie grupa osób, w dużym stopniu menedżerów korporacji, którzy szukają alternatywy dla lokat i aktywów publicznych, więc inwestują w startupy. Na ich miejscu rozważałbym doświadczone fundusze, ale rozumiem, że czasami chodzi im o satysfakcję i pozytywne emocje wynikające z bycia inwestorem z know-how
w startupie.
Czego się pan wystrzega w podejmowaniu decyzji inwestycyjnych?
Istnieje cienka granica między dywersyfikacją a zbytnim rozproszeniem. Z jednej strony, po sprzedaży firmy pierwszego dnia cieszę się z zysku, a następnego martwię, czy teraz nie trzymam zbyt wielu jajek w jednym koszyku. Z drugiej, przełom roku to dla mnie zawsze czas podsumowań, kiedy zastanawiam się, czy dziewięć inwestycji to nie za dużo i czy nie lepiej byłoby skupić się na kilku najszybciej rosnących. Tylko podejmowanie takich decyzji jest bardzo trudne.
Dlaczego?
Bo pojawia się ludzki aspekt. Z każdą ze spółek portfelowych i ich zespołami łączą mnie jakieś relacje. Poza tym aktywa, których najbardziej chciałoby się pozbyć, są jednocześnie najtrudniejsze do sprzedaży. Na exity zawsze patrzę ze smutkiem, ale są czasem niezbędne, by budować coś innego.
Każdy domorosły inwestor, taki jak ja, dopiero z czasem uświadamia sobie, że zbudował portfel inwestycyjny, który ma określoną wycenę, a jego składowe mają różną dynamikę wzrostu. Nauczenie się zarządzania nim jest trudne. Bo nie wystarczy pilnować, czy każda ze spółek rośnie zgodnie z budżetem. Każda z nich to w pewnym sensie figura na naszej szachownicy,
z perspektywy której powinniśmy na nie patrzeć. Inwestowanie to ciągły dylemat – czy nie zmniejszyć zaangażowania w jedną spółkę, by więcej poświęcić innej.
W ubiegłym roku Alphabet, właściciel Google’a, był przez moment wyceniany na trzynastokrotność EBITDA [obecnie ok. dwudziestokrotność – red.]. W takich momentach zastanawiam się, czy spółka, w którą inwestuję przy dwucyfrowym mnożniku, na pewno jest lepsza niż Google.
Jak dzielić inwestycje
Dywersyfikacja jest ważna?
Nawet bardzo. Inwestowanie wiąże się z ryzykiem, więc rozsądnie jest je w jakiś sposób rozkładać. Choć z drugiej strony podobno Warren Buffett przekonał kiedyś Billa Gatesa do dywersyfikacji, przez co ten ma dziś dziesięciokrotnie mniejszy majątek, niż gdyby trzymał wszystko w akcjach Microsoftu.
W jaki sposób można w takim razie dywersyfikować źródła majątku?
Są trzy główne poziomy. Pierwszy to liczba i rodzaj spółek w portfelu, o czym już mówiliśmy. Drugi to podział na aktywne i pasywne inwestowanie. Trzeci to dywersyfikacja geograficzna.
Nie jestem jeszcze na etapie istotnego pasywnego inwestowania, poza nieruchomościami
i indeksem S&P 500, który gromadzi najlepsze spółki amerykańskie, a więc w dużym stopniu
i światowe. Pewnie to zmieni się z wiekiem, gdy będę miał inne podejście do budowania majątku. Ale na razie wolę pozostać aktywny, dopóki mam zapał do podejmowania ryzyka. Mój starszy
o 30 lat ojciec nadal pracuje, więc pocieszam się, że po 29 latach jestem wciąż na początku kariery – o ile zdrowie będzie dopisywać.
A co z dywersyfikacją geograficzną?
Coraz poważniej do niej podchodzę. Dotychczas inwestowałem aktywnie głównie w Polsce. Jednak mimo że nasz kraj świetnie się rozwija i nie obawiam się wybuchu wojny, to stawianie wszystkiego na jedną gospodarkę jest ryzykowne.
Zaczynam więc uczyć się inwestowania za granicą i trochę mnie to przeraża. Uświadamiam sobie, że Europa niekoniecznie zapewni odpowiednią dywersyfikację, więc pewnie powinienem szukać okazji także w Ameryce lub Azji.
Zaczynam więc uczyć się inwestowania za granicą i trochę mnie to przeraża. Uświadamiam sobie, że Europa niekoniecznie zapewni odpowiednią dywersyfikację.
Jak ocenia pan w takim razie atrakcyjność inwestowania w akcje polskich spółek publicznych? GPW jest panu stosunkowo bliska, w końcu Mediacap był na niej notowany w latach 2016-2022.
Mediacap był bardzo małą spółką na polskiej giełdzie, więc trudno oceniać GPW przez jego pryzmat. Niemniej bezdyskusyjnie problemem polskiego rynku kapitałowego jest jego „ogromna małość”. Z tego powodu jest bardzo podatny na rozmaite zmiany, jak np. likwidacja systemu OFE [Otwartych Funduszy Emerytalnych – red.] w pierwotnym kształcie. Zapewniały one historycznie stały dopływ kapitału do spółek publicznych.
O ile możemy mówić w Polsce o prawdziwym cudzie gospodarczym, rodzime firmy świetnie radzą sobie na arenie międzynarodowej i z perspektywy trzech dekad trudno wyobrazić sobie lepsze warunki do rozwijania biznesu w naszym kraju, o tyle giełda niestety pozostaje niedorozwinięta. Wolę inwestować np. w indeks S&P 500 zamiast WIG20, bo nawet jeśli nie zapewni lepszej stopy zwrotu, to jest bardziej przewidywalny. Mówi się, by nigdy nie zakładać się przeciwko amerykańskiej gospodarce. Zgadzam się z tym, bo widzę, że największe spółki z USA są w stanie świetnie się odnaleźć w każdych warunkach.
W pana odczuciu bieżący rok zapowiada się lepiej niż poprzedni pod względem inwestowania czy oszczędzania?
Nie mam odpowiedzi na to pytanie. Z danych makroekonomicznych płyną optymistyczne sygnały, ale wśród znanych mi przedsiębiorców jest równie dużo optymistów co pesymistów – może nawet nieco więcej tych drugich. Niemniej szczerze wierzę w to, że o sukcesie czy porażce firmy decydują przede wszystkim czynniki wewnętrzne, a nie zewnętrzne. W konsekwencji mogę mieć najlepszy inwestycyjnie rok w niesprzyjających warunkach albo najgorszy, gdy otoczenie sprzyja.
Zdaniem partnera
Dobrych doradców poznaje się w zmiennych czasach
z patentem sternika. Jednak żeglowanie po morzach i oceanach, szczególnie w niepewnych warunkach pogodowych, lepiej odbywać z profesjonalistami.
Globalne zawirowania, takie jak konflikty zbrojne i wojny handlowe, sprawiają, że inwestowanie wymaga wiedzy, doświadczenia i czasu. Ekspercka pomoc stała się nieodzowna. Ekspertki i eksperci Wealth Management w Banku BNP Paribas czerpią
z szerokich doświadczeń zdobywanych nie tylko na polskim rynku, ale także z know-how Grupy, rozwijanego na całym świecie podczas licznych kryzysów, wojen i rewolucji. Dzięki kompleksowemu podejściu do klienta, znajomości dostępnych rozwiązań inwestycyjnych oraz umiejętności dywersyfikacji ryzyka, potrafimy skutecznie nawigować pomiędzy rafami
i mieliznami światowych rynków.
Naszą rolą jest bieżące monitorowanie sytuacji, aby w razie potrzeby szybko reagować na zmiany i dostosowywać portfele inwestycyjne klientów do aktualnych warunków.
Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie – mówi przysłowie. Parafrazując, można powiedzieć, że dobrych doradców poznaje się w zmiennych czasach. A te właśnie nastały
i szybko nie miną.

Główne wnioski
- Jacek Olechowski ma system kwartalnej ewaluacji wartości wszystkich swoich spółek portfelowych, żeby samemu się dyscyplinować. To konieczne, by się nie pogubić. Niemniej nie ma jednakowych oczekiwań – dostosowuje je do potencjału każdej z firm.
- Jego zdaniem o ile możemy mówić w Polsce o prawdziwym cudzie gospodarczym, rodzime firmy świetnie radzą sobie na arenie międzynarodowej i z perspektywy trzech dekad trudno wyobrazić sobie lepsze warunki do rozwijania biznesu w naszym kraju, o tyle giełda niestety pozostaje niedorozwinięta.
- Na początku kariery Jacek Olechowski miał czas, ale nie miał kapitału, więc interesowały go projekty tworzone od zera. Natomiast po pierwszych udanych przedsięwzięciach miał już jakiś własny kapitał, ale zaczęło brakować mi czasu, dlatego nie interesują go inwestycje w startupy. Rozwijanie biznesu to dla niego sztafeta, a on woli być osobą przejmującą pałeczkę zamiast rozpoczynającą bieg.