Sanae Takiachi ma duże szanse zostać pierwszą japońską kobietą-premierem. Stoją przed nią jednak potężne wyzwania

Sanae Takaichi podpisała dziś w imieniu swojej Partii Liberalno-Demokratycznej umowę o stworzeniu rządu z Japońską Partią Innowacji. Takaichi, jak pisze "Asahi Shimbun", musiała szybko szukać nowego partnera politycznego, bo dotychczasowy partner LDP – partia centrowa Komeito, wspierana przez kręgi buddyjskie, zerwała koalicję po wyborze Takaichi na przewodniczącą.

Partia nie chciała się bowiem zgodzić ani na ultrakonserwatywną wizję Japonii lansowaną przez nową szefową rządzącej partii, ani poprzeć zbyt łagodnych reakcji na finansowanie partii politycznych przez polityków. Jak dodają japońskie media, to właśnie te polityczno-finansowe skandale stały się jedną z głównych przyczyn dotkliwej porażki PLD w lipcowych wyborach do obu izb parlamentu i utraty większości.

Nowa koalicja dalej nie ma większości w parlamencie. Teoretycznie więc wybór Takaichi wcale nie jest pewny. Praktycznie jednak opozycja jest tak podzielona, że nie będzie w stanie odrzucić tej kandydatury na premiera. To wcale jednak nie znaczy – pisze "Asahi Shimbun" – że nowy rząd będzie miał już z górki.

Po pierwsze koalicja będzie bardzo niespokojna – zwłaszcza że Japońska Partia Innowacji nie wejdzie do rządu, nie będzie więc ponosić politycznej odpowiedzialności za działania gabinetu. Wywalczyła tylko realizację swoich postulatów – obie partie mają ograniczyć miejsca w izbie niższej parlamentu, będą reformować konstytucję oraz wprowadzą zakaz darowizn politycznych od firm. Wszystkie te pomysły da się jednak wprowadzić tylko przy wsparciu opozycji, a ono wcale nie jest pewne.

Przed Sanae Takaichi stoją duże wyzwania polityczno-gospodarcze

Sama Takaichi staje też przed potężnymi wyzwaniami politycznymi – musi utrzymać stabilne związki z Koreą Południową i Chinami. A oba te kraje są zaniepokojone jej rewizjonistycznym i nacjonalistycznym podejściem do historii. Przyszła premier często bowiem odwiedzała niesławną świątynię Yasukuni, która poświęcona jest japońskim ofiarom II wojny światowej – w tym zbrodniarzom wojennym. Kraje, które były ofiarami Japonii, uważają wizyty polityków w tej świątyni za dowód na brak rozliczeń ze zbrodniczą przeszłością wojenną Japonii.

W połączeniu więc z jej planami zwiększenia wydatków zbrojeniowych do 5 proc. PKB Japonii oraz zakupów obronnych w USA i pomysłami na stworzenie nowej, mniej pacyfistycznej konstytucji, stosunki z sąsiadami pozostaną napięte.

Do tego czekają ją ważne szczyty gospodarcze, m.in. w Korei Południowej z Donaldem Trumpem. Musi też, zgodnie z ugodą, którą poprzedni gabinet zawarł z Donaldem Trumpem, zainwestować w USA 550 miliardów dolarów, by liczyć na niższe cła na japońskie towary. Do tego czeka ją walka z wysokimi cenami, starzejącym się społeczeństwem i rosnącą ksenofobią Japończyków, która nie pozwala na załatanie dziur w systemie emerytalnym ściąganiem imigrantów do pracy.

Nie ma też co liczyć na jakiekolwiek liberalne reformy społeczne. Zdaniem "Asahi Shimbun", Sanae Takaichi to twarda ultrakonserwatystka, która chce Japonię popchnąć jeszcze bardziej w prawo. Jak tłumaczy gazeta, przyszła premier robiła wszystko, by zablokować równouprawnienie kobiet. Wspiera dziedziczenie w rodzinie cesarskiej tylko wśród potomków płci męskiej, jest przeciw małżeństwom osób tej samej płci oraz nie zgadza się na zmiany w prawie, które pozwolą żonom pozostać przy swoim nazwisku po wyjściu za mąż.